„Intymne”

intymnePerły retrospekcji w oprawie najbardziej chyba rozpoznawalnego głosu Teatru Witkacego. Ów „świt załamany” w obu „dłoniach deszczowych” pomiędzy „równoległymi liniami” owych spektakli „ledwie zniekształconych” upływem czasu – każda z nut zawiera pierwiastek równie intymny co będący udziałem każdego słuchacza. Siedemnaście utworów z płyty „Intymne” to powrót do przeszłości Teatru, do tekstów Ważyka, Tuwima, Dickinson, Miłosza, Jastruna i Witkacego. Melancholia przeplata się z krotochwilą, smutek z groteską, bezruch z pełną zapomnienia radością. Po „witaj, smutku” jest zawsze „żegnaj, smutku”, a samo życie jest pełne samonapędzających się wydarzeń, powodujących, że „warto, warto żyć!”. Każdy z utworów to odrębny klejnot, a każdy wiersz – jak zaznacza sama artystka na okładce płyty – „to osobisty spektakl”. Garnitur brzmień (klarnet, gitary, skrzypce, trąbka, kontrabas, akordeon) rozkłada się u stóp ponętnie, ułatwiając dotarcie do sensu słów. W Teatrze – co rzecz niemal oczywista – nie należy też zapominać o dźwięku fortepianu, dopieszczanego wizją kompozytorską Jerzego Chruścińskiego…

Y. Strzelecka: Najpiękniejszy kwiat Podhala (2008)

najpiekniejszykwiatUrodzona w 1899 roku Helena Roj doczekała się swojej biografii, w dużej mierze inkrustowaną kontekstem podhalańskim. Opublikowana wpierw w 2003 roku, wznowiona pięć lat później, zawiera wyrazistą postać kobiety zauroczoną ludem podhalańskim w sensie dosłownym i – co chyba zasadnicze dla jej biografii – czysto artystycznym i literackim. „Koleba na Hliniku”, którą opisywałem jakiś czas temu jest jednym z przykładów tego ostatniego.

Yaśmina Strzelecka, pianistka i znawczyni historii kulturalnej Zakopanego, podchodzi jednak do postaci Rojównej z pełnym szacunkiem do jej prywatnego życia, snując opowieść o jej rodzicach i licznym rodzeństwie, małżeństwie z Mieczysławem Rytardem i czasach okupacji. Nie brak ciekawostek, związanych min. z samym Rytardem, z którym miała Helena wziąć ślub także i po to, by czerpać energię do twórczych uniesień. Wszak Rytard był płodnym pisarzem, obracającym się w środowisku literackim. Interesujące jest również pominięcie przez Szymanowskiego nazwisk Rytardów przy okazji paryskiej premiery „Harnasiów”…

Biografię uzupełniają Marginalia prezentujące sylwetki i miejsca będące swoistym otoczeniem i dopełnieniem głównego zrębu książki. Całość opatrzona niezliczoną ilością portretów, reprodukcji starych fotografii oraz barwnymi kopiami obrazków na szkle autorstwa samej Rojównej.

Lope de Vega: „Na niby – naprawdę”

nanibyHagiograficzny kontekst dla wyodrębnienia misterium z pospolitej scenerii codziennych utarczek z losem jest tyleż narzędziem urokliwym w sztuce, co trochę jednak niepewnym, bo w znaczącym już stopniu sfatygowanym. Kulisy podążania za mistyką, rozedrgane dusze poszukujących jej z należytym sobie zapatrzeniem łatwiej sobie wyobrażać doświadczając owego nieziemskiego pierwiastka, który objaśnia wszelkie tajemnice i rozwiązuje spory, czasem – niestety dla sztuki i literatury – z pozycji Deus Ex Machina. I choć rozwiązania technologiczne bywają w teatrze kąskiem całkiem smakowitym, to w sztuce surowej, nieprzetworzonej przez zmysł aktora czy malarza, warto by tę subtelną boskość utrzymać na wodzy ulotności i finezji.

Sztuka Lope de Vegi jest zmysłowa dla konesera takiej metafizyki, która na zmianę z zastygłym w głaz autentyzmem świata kreuje życie najprawdziwsze z możliwych, choć często pozostające zgoła w przestrzeni międzydoznaniowej. Dioklecjan, jako zwykły żołnierz wyobraża zwyczajne życie, ale czy jako cesarz dostępuje doznań głębszych? Czy postać Genzjusza – aktora, który nawraca się podczas grania sztuki wyszydzającej chrześcijaństwo – jest wyrazem obecności metafizycznego zrozumienia? Lope de Vega, za nim zaś Andrzej Dziuk i jego aktorzy, stawia Dioklecjana w sytuacji pewnej przypadkowości; jest on zaledwie częścią migających wyobrażeń kolejnych władców. Ale też stanowi o rzeczy zasadniczej dla duchowości: przeciwstawia jedno misterium (chrześcijaństwo) innym, starszym (obyczaje przodków). Otwartość cesarza – aktora na scenie władzy – wpierw upośledza sztukę, nadając jej filuterny koloryt: sztukę przygotowaną przez Ginésa o miłości i zazdrości. Sploty tego, co poza teatrem i tego, co w jego centrum nieśpiesznie owijają się wokół widza (Dioklecjana? Nas?); przedstawienie Ginésa to jedynie pretekst do rozkochania w sobie Emilii – aktorki sztuki, zresztą z jej wzajemnością. W ten oto sposób to, co teatralne przestaje być grą, zaś to, co prawdziwe, staje się teatrem. Posługiwanie się na przemian imionami prawdziwymi i danymi bohaterom przedstawienia pobudza wrażenie artystycznej psychozy. Gdy sam Dioklecjan staje się częścią sztuki – coraz głośniej wybrzmiewa pytanie: co więc jest Na niby, a co jest Naprawdę?

Czy możliwe jest jeszcze głębsze przeobrażenie sceny? Trzeci akt staje się teatrem świata: Ginés (genialna rola Andrzeja Bieniasa) gra chrześcijanina, i to tak przejmująco, że się nim staje. Postępujące zbawienie Ginésa (Genzjusza), jego rozmowa z Chrystusem przebiega w coraz silniejszym zespoleniu widza z aktorami. Andrzej Dziuk poszedł dalej niż de Vega: aktorzy zaczynają mówić do siebie swoimi prawdziwymi imionami. Każdy z nas – widzów – nie chce lecz musi przywdziać maskę Dioklecjana, już nawet nie z uwagi na posłanie nawróconego aktora na śmierć (doświadczamy wszak postępującego napiętnowania metafizyczności), ale przede wszystkim dlatego, by zagubić się na drodze łączącej twórcę i odbiorcę. Z witkacowską plastycznością przynależną Teatrowi i jego trupie, z chorobliwym wyuzdaniem i rozmachem przestrzennym (spektakl inaugurował oddanie nowej sceny) „Na niby – naprawdę” jest przedstawieniem wyjątkowym, przypominającym te dawniejsze misteria, z których wracało się nocami… Płyta z muzyką Jerzego Chruścińskiego dopełnia tę wyjątkowość, zwłaszcza głosem Doroty Ficoń, penetrującym niedotknięte dotąd punkty uwrażliwienia na sztukę.

(zdj. ze strony Teatru)

Pertinax : O przyszłość Zakopanego (1918)

Zakopane dość często bywało punktem honoru na drodze do poprawy rzeczy istnienia. Kuracjusze, przejezdni piewcy kultury, wreszcie żurnaliści już po kilku godzinach pobytu w stolicy Tatr mieli na podorędziu garść porad, pretensji i niezadowolonego cmokania na stan budynków, ulic, kulturę osobistą górali etc. Czasem owe cmokania uderzały w ton krotochwilny, ale pojawiały się też tu i ówdzie drętwe raporty. „O przyszłość Zakopanego” to precyzyjnie ułożony zbiór zasad, jakie panować winny w Zakopanem, tak aby goście doń zjeżdżający opuszczali je z dobrymi wspomnieniami. Kwestie komunikacyjne otwierają tę rozprawkę, odnosząc od razu rodzime administrowanie przewozami do takich samych w Niemczech i Czechach. Wiadomo, zawsze uczyliśmy się od sąsiadów, nigdy nie stać nas było na awangardę. Pewne trudności spotykające przyjezdnych nie zmieniły się do dziś: pociągi przyjeżdżające o 6 rano wypluwają turystów, którzy mogą tylko pomarzyć o wykupieniu doby hotelowej, a sklepiki, w których można by wypić coś ciepłego, są jeszcze zwyczajnie zamknięte. Kwestie pijaństwa na dworcu także „ujęły” autora broszurki, który z powodzeniem mógłby i dziś ją napisać. Z iście dziennikarskim zamysłem proponuje on np. likwidację restauracji III klasy, w której pojawiają się „wypędzeni z innych szynków pijani”. Dziennikarze jednakoż zawsze jakoś mieli skłonności do agresywnych regulacji, nawet tych rozświetlonych „słusznością sprawy”.

Regulacja Zakopanego to drugi punkt, jaki leży na sercu autorowi. Uderza bezpardonowo w granice uzdrowiska, zagospodarowanie ulic, parków i placów, kładąc szczególny nacisk na brak kanalizacji, projekty sanatoriów, sieci telefonów i telegrafów, tworząc w ten sposób plan regulacji idealnej. Konieczność istnienia miejskiej otuliny, zbyt wąskie ulice, konieczność istnienia odpowiedniej szerokości chodników i odległości między domami (choć w dzielnicach handlowych już nie!), inwestycje sanitarne i śmietniki miejskie – oto problemy, jakim postanowił zając się poznański dziennikarz. Na koniec uderza w górali, pośród których „panuje pewna tradycyjna odporność przeciw inwestycjom”. No, ale jeśli inwestycje państwowe ingerują w przestrzeń prywatną, to chyba ową odporność można potraktować jak organiczny układ immunologiczny – przynajmniej z pokorą. Mnóstwo pomysłów, całkiem ciekawych i przecież nie od rzeczy, kojarzą się jednak z układaniem klocków na dywanie, może i przemyślanym, ale chyba nie do końca przewidującym. Ogólne jednak zasady (uregulowanie komunikacji, nadzór nad wykonywaniem ustaw i uchwał) wydają się słuszne.

Warto też wspomnieć, że Pertinax to pseudonim Witolda Noskowskiego, dziennikarza działu kultury i sztuki w „Kurjerze Poznańskim”  oraz ojczyma Jerzego Młodziejowskiego, kompozytora, którego życie było silnie związane z Tatrami i Zakopanem. 27-stronicowa broszurka to arcy-rzadki druk będący odbitką ze wspomnianego „Kurjera Poznańskiego”, wydany przez Księgarnię Podhalańską w Zakopanem.

J. Spławiński: Gwizdać na Stalina! Zakopane 1949-1953 : wspomnienia gimnazjalisty (2015)

Ilość powstałych dotychczas książek o Zakopanem i Podhalu jest tak ogromna, że trudno się spodziewać, aby bodaj większość współczesnych opracowań i wspomnień posiadało nowatorski charakter, szczególnie w warstwie merytorycznej. Dlatego też coraz częściej Tatry i Podhale stanowią dziś już bardziej scenerię dla osobistych impresji i autobiograficznych pamiątek, aniżeli główny motyw publikacji.

Bywa, że personalne historie tchną nudą, albo że są zbyt silnie nacechowane własną prywatnością, a to siłą rzeczy trafia obok percepcji czytelniczej. Chyba, że wartkość i znaczeniowa ponętność zdołają ją w jakiś sposób uwieść. „Gwizdać na Stalina!” wydaje się być taką książką, bo choć Zakopane i okolice są tu jedynie tłem, to kilkuletni okres swojego życia, jaki autor nam przedstawił, w dużej mierze rekompensują nam ten niedostatek. Lata 1949-1953 to okres szczególny dla gimnazjalistów zakopiańskiej „Liliany” i całej ówczesnej Polski. Podhalański stalinizm objawił się w oczach młodego chłopca w postaci Boberki – nauczycielki, która mogłaby przypominać nauczycielkę XIX-wiecznej pensji, gdyby nie jej ślepa miłość do wodza, który stał się ikoną dla jego wyznawców dopiero w następnym stuleciu. Surowa powaga i szloch po śmierci Koby, zestawiona z narwaną niesfornością uczniów niepomnych majestatu wodza i jego komunistycznego dzieła, trąci komizmem, ale i ukazuje groteskowość owych czasów. Motyw Boberki i jej komunistycznego oddania przewija się przez większość z 227 stron publikacji, choć znajdziemy tu i ówdzie garść ciekawostek i interesujących obiektów: drewniany i porosły mchem basen w Jaszczurówce, kaplicę Bernardynów nad Bystrem nieopodal Nosala, czy też słupki graniczne, które autor budował z kolegami na grzbiecie Grzesia.

Tekst poprzetykany jest fotografiami (w tym kolorowymi), ilustrującymi ciekawe anegdoty i utrwalającymi ich istotę, same zaś historie – jak sam autor zaznacza – powinny być „przestrogą dla tych, którzy chcą odejść w siną dal, zastawiając Świnicę, Kasprowy, Giewont, Błyszcz, górali i Zakopane, bo myślą, że gdzieś indziej jest lepszy, bardziej wspaniały świat!”.

Biblioteki przedwojennego Zakopanego

Wyjątkowa rola Zakopanego w kształtowaniu i upowszechnianiu kultury polskiej jest nie do przecenienia. Literacka i artystyczna ranga stolicy Tatr ma swoje źródło na kilku podłożach. Jednym z istotniejszych są uwarunkowania historyczno-geograficzne, jakim podlegało Zakopane przed Drugą Wojną Światową. W połowie XIX wieku, a więc w czasie, gdy wizyty w podhalańskiej wsi nabierały bardziej powszechnego charakteru, obszar Galicji, w obrębie którego leżało Zakopane, cieszył się dość dużą autonomią (szczególnie od roku 1860), a austriacki zaborca gwarantował min. swobodę sejmu w kwestiach gospodarczych i edukacyjnych. Wszelkie ogniska kultury polskiej i organizacje wyzwoleńcze miały więc odpowiednie warunki zarówno do kształtowania ruchów niepodległościowych, jak i krzewienia polskości w każdym jej wymiarze.

Choć pierwsze wzmianki o polskich turystach w Tatrach sięgają wieku XVI (o księżnej Beacie Łaskiej wspomina min. Józef Nyka w 29. tomie „Wierchów” oraz Zofia i Witold Paryscy w Encyklopedii tatrzańskiej), to początków rosnącej częstotliwości takich wizyt należy upatrywać w połowie XIX stulecia, kiedy Zakopane stało się główną bazą wypadową w Tatry, przejmując tę funkcję po Kuźnicach. W Zakopanem pojawiali się również turyści-literaci, opisując w swych pamiętnikach i reportażach piękno polskich gór lub wykorzystując je później w swojej prozie. Coraz częściej osada stawała się obowiązkowym miejscem na mapie osobistych podróży, oferującym nie tylko walory klimatyczne (propagowane od lat 70. XIX w. przez Tytusa Chałubińskiego i będące podstawą przy tworzeniu zakładu wodoleczniczego przez Andrzeja Chramca w latach 80.), ale również wyjątkową atmosferę intelektualizmu, jaka w otoczeniu wierchów i skalistych turni towarzyszyła posiedzeniom literatów i artystów. W broszurce O dawnym Zakopanem (Kraków, 1938) Wacław Anczyc wspomina, że mimo sprzyjających warunków w latach 70. XIX stulecia „brak zupełnie było jakiegoś lokalu w Zakopanem, gdzieby w dnie słotne, tak tutaj częste, można było się zebrać, pogadać i przejrzeć gazety”. Dlatego też powstałe w roku 1873 Towarzystwo Tatrzańskie (początkowo jako Galicyjskie Towarzystwo Tatrzańskie), a także wstępny księgozbiór, służący jako jedno z podstawowych źródeł badania Karpat, w szczególności zaś Tatr i Pienin, mogło się choć trochę przyczynić do poprawy tego źródłowego ubóstwa. Statut Towarzystwa, jaki został opublikowany w I tomie „Pamiętnika Towarzystwa Tatrzańskiego” z 1876 r. wyraźnie mówi min. o zakładaniu „zbiorów książek, map, panoram, przedmiotów do wszechstronnego poznania przyrody górskiej, także przedmiotów służących do podróży i wycieczek górskich” (za: J. Durden: Idea kolekcjonerstwa i muzealnictwa w kręgu PTT; „Pamiętnik PTT”, t. 7, 1998). (…)

W kilkanaście lat po powstaniu Szkoły Snycerskiej, w roku 1888, nastąpił kolejny przełomowy moment w popularyzacji i utrwalaniu wiedzy o przyrodzie i kulturze Tatr i Podhala. Z inicjatywy warszawskiego przemysłowca Adolfa Scholtzego powstało zrzeszenie miłośników Tatr i Podhala – Towarzystwo Muzeum Tatrzańskiego, którego głównym celem było utworzenie muzeum im. Tytusa Chałubińskiego. W tym samym jeszcze roku pisał Scholtze do przyrodnika i preparatora pierwszych zbiorów Muzeum Antoniego Kocyana: „Zamiarem moim jest, żeby mające się urządzić muzeum imienia dra T. Chałubińskiego służyło nie tylko dla zabawy, ale i do nauki…” (rps, za: Z. Moździerz: Gmach Muzeum Tatrzańskiego; Zakopane 2005). W statucie Towarzystwa Muzeum Tatrzańskiego wyeksponowano trzy punkty określające zakres zbiorów. Obok zbiorów mineralogicznych, zoologicznych, botanicznych, archeologicznych i innych typowych dla kompleksowego ukazania charakteru tatrzańskiego regionu, znalazły się także „książki, rysunki, plany i mapy dotyczące Tatr i Podhala tatrzańskiego”. (…)

Wśród innych typów księgozbiorów, takich jak biblioteki stowarzyszeń (choćby biblioteka założonego w 1932 r. Klubu Zakopiańskiego), biblioteki księgarzy (min. otworzona w r. 1897 wypożyczalnia przy księgarni Leonarda Zwolińskiego), na uwagę zasługują podręczne zbiory placówek uzdrowiskowych, takich jak Sanatorium dla Chorób Piersiowych Kazimierza Dłuskiego, Zakład Przyrodoleczniczy „Jaszczurówka”, czy też Zakład Leczniczy dra Andrzeja Chramca. Z reguły korzystanie z biblioteczek było dla kuracjuszy bezpłatne, czasem wprowadzano niewielkie opłaty dla gości z zewnątrz, np. w „Jaszczurówce” „osoby nie mieszkające w Zakładzie chcące korzystać z czytelni i fortepianu płacą tygodniowo 1 zł reński” (Porządek domowy w Zakładzie Przyrodoleczniczym na „Klemensówce” i „Jaszczurówce” w Zakopanem (Kraków 1882). Jeden z późniejszych przewodników po Zakopanem autorstwa Tadeusza Zwolińskiego z 1931 roku wymienia kilka dalszych wypożyczalni, w tym Publiczną Czytelnię „Klubu Dyskusyjnego” i Bibliotekę Towarzystwa Szkoły Ludowej przy ul. Krupówki, które zakładało wypożyczalnie w okolicznych podhalańskich wsiach. Kilka słów należy się również bibliotece Szkoły Gospodarstwa Domowego w Kuźnicach, jako że była ona połączona z introligatornią. Maria Disslowa (O nauce gospodarstwa domowego w Kuźnicach; Lwów 1906) opisuje ją tymi słowami: „Zwiedzając kolejno wszystkie sale zaszłam do introligatorni. Jest to dział pracy, który uczennica ma sposobność poznać i nauczyć się, jeśli ma ochotę. Introligatornia łączy się z biblioteką zakładu. Oglądałam mnóstwo książek oprawionych w tej pracowni trwale i gustownie. Od skromnych, w papierowej okładce, do ozdobnych opraw w skórę ze złoconymi napisami i ozdobami”. Biblioteka była zaopatrzona w sporą liczbę książek, głównie polskich, ale także w języku angielskim, francuskim i niemieckim. (…)

Powyższy tekst stanowi fragment artykułu, jaki ukazał się w 5. numerze „Bibliotekarza” z 2015 roku.

E. Grabda: Prawo na bezdrożach tatrzańskich (1938)

Ostre dysonanse pomiędzy piewcami dzikiej przyrody a zwolennikami utrzymywania lokalnego interesu miały tę pozytywną cechę, że skupiały zagubioną nieco uwagę na naturalnym otoczeniu człowieka. Tatry lat 30. posmakowały techniki, a że miała ona służyć turyście, to przyjęta została ze zrozumieniem i nadzieją, że kraj nie pozostanie w technologicznym ogonie Europy. Konwencje o utworzeniu parku przyrodniczego na pograniczu polsko-czechosłowackim na wzór amerykańsko-kanadyjskiego projektu, a także przeciwdziałanie powstawaniu budowli na objętych ochroną terenach straciło na potencjale w typowym ogniu medialnej wojenki, jaką rozpętała redakcja „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. W roku 1934 pojawiły się tam „pierwsze ataki na Państwową Radę Ochrony Przyrody i jej działalność (…) zarzucające zarówno członkom Rady jak i Delegatowi Ministra W.R. i O.P. prof. Szaferowi najgorsze niczym nieuzasadnione zarzuty…”. Jak to zwykle bywa, za ogólnikami stoi konkret. Prasowa ofensywa zapowiadała wielką inwestycję w postaci kolejki linowej na Kasprowy. W kwietniu 1934 roku przeprowadzono pierwsze podstawowe prace ingerujące w strukturę lasu („bez zezwolenia właściwych władz leśnych na terenie o krajobrazie chronionym rozporządzeniem Wojewody Krakowskiego”).

Kolejne lata to walka i protesty towarzystw społecznych i naukowych skierowane na wstrzymanie budowy. Jednym z efektów tarć była rezygnacja profesora Szafera ze swojego stanowiska delegata wraz z innymi członkami Rady Ochrony Przyrody. Kolejka, mnożąca przychody z użytkowania Tatr, została wybudowana i uruchomiona w 1936 roku. W tym samym czasie rozpoczęto budowę obserwatorium astronomicznego na szczycie Kasprowego, co wzmocniło istotę przeświadczenia o słuszności polityki przypodobania się turystom.

Eugeniusz Grabda krytycznie odnosi się nie tylko do inwestycji w postaci kolei linowej, ale też do okoliczności i sposobów budowy obserwatorium, wskazując choćby na brak „szczegółowego opisu technicznego budowli” czy też fakt, iż obserwatorium „stoi na cudzym gruncie, ponieważ osobnego orzeczenia wywłaszczeniowego nie było”. Kończy ekspozycją następnej inwestycji będącej języczkiem u wagi środowiska ochraniarskiego: szosy na Kalatówki i hotelu na polanie.

Obok opisywanej już wcześniej broszurki zatytułowanej „Dalsza walka o Tatry” praca Eugeniusza Grabdy stanowi ważne dopełnienie literatury tatrzańskiej zorientowanej na ekologię, pełnej wzniosłej walki o utrzymanie naturalnej jedności polskich gór: „Umieliśmy chronić Tatry przed zachłannością obcych, smutne wydalibyśmy sobie świadectwo, gdybyśmy nie przekazali ich przyszłym pokoleniom i jeszcze sami dołożyli ręki do ich zniszczenia”. Dziś moglibyśmy to zdanie powtórzyć, bo pomimo ogromnych konsekwencji technologicznej ingerencji wciąż jest co ratować.

Wł. Ochmański: Zbójnictwo góralskie. Z dziejów walki klasowej na wsi góralskiej (1950)

Człowiek był i wciąż jest na dość niskim szczeblu rozwoju duchowego. Dlatego, aby nie wkraczał na cudze podwórko, należy zapewnić mu odpowiedni byt i spokój. Bieda i dyskryminacja prowadzą do agresji – prawda to banalna, ciągle jednak kształtująca stosunki pomiędzy tymi, co już mają, a tymi, co mieć by chcieli. Zbójnictwo góralskie, tak jak i współczesna przestępczość (zorganizowana) nie jest podszyta żadną ideologią; zwyczajny pęd ku posiadaniu oraz zemsta decydują o jej istocie.

Złoty okres zbójnictwa góralskiego przypada na XVII i XVIII stulecie i opiera się prawie wyłącznie na podłożu materialnym. Wprowadzenie gospodarki folwarcznej, podnoszenie podatków, co w efekcie przynieść musiało głębokie rozwarstwienie, doprowadziło do jawnej walki na linii chłop – pan. Monografia Władysława Ochmańskiego opisuje zjawisko z wielu punktów widzenia, ukazując tło dziejowe, podając naszpikowane detalami przykłady powstań zbrojnych i masowych wystąpień górali na żywiecczyźnie i w okolicach. Co ciekawe, zbójnicy nie napadali wyłącznie panów spoza ich środowiska; obiektami ataków stawali się niejednokrotnie bogaci bacowie. Nienawiść do urzędników, bogatych szynkarzy, grzejących się na plebaniach proboszczów oraz żydowskich browarników bezpośrednio się przekładała na niezliczone akty agresji. To prawda, była ona surowo karana, ale co z tego, skoro ślepa chęć posiadania tłumiła potencjalny rozsądek. Tortury przeprowadzano nie tylko na przesłuchiwanych zbójnikach; oni sami zadawali je napadanym, kiedy ci nie godzili się na rabunek. Sadzali gospodarzy na rozpalonych kuchniach, przypiekali stopy „pochodniami, świeczkami” i – rzecz oczywista – bili…

Prócz zasadniczych wątków działalności zbójnickiej, Ochmański porusza też kwestię religijności górali, zwalczania zbójnictwa oraz relacji pomiędzy mieszkańcami górskich terenów a zbójnikami. Mnogość wypisów źródłowych i garść materiału ilustracyjnego czynią książkę wartą polecenia.

T.W. Janiszewski: Sprawozdanie Szpitala Zakopiańskiego (1900)

Trudności w realizacji najbardziej newralgicznych projektów nie są tylko domeną współczesnego systemu władzy. Państwo, pobierając podatki, zobowiązuje się do dokonywania takich przeobrażeń, które wydają się zasadnicze dla funkcjonowania społeczeństwa. Powstanie zakopiańskiego szpitala nie odbyło się bez kłopotów, głównie ze strony gminy. Jeszcze w latach 80. XIX wieku postulowano założenie takiej placówki, choć dopiero w następnej dekadzie plany zostały, zwłaszcza od strony finansowej, bardziej sprecyzowane. Komitet budowy szpitala wybrany został w roku 1898. Rok później, w połowie maja zaczął funkcjonować prowizoryczny szpitalik w domu Tomasza Janiszewskiego na Gładkiem, a w następnym miesiącu dokonano jego poświęcenia. Posiadał on „5 łóżek; chorych na choroby zakaźne wcale nie przyjmowano”. Nie porzucono jednak budowy budynku stałego. W listopadzie 1899 roku był już gotów, a chorych z prowizorycznej placówki przeniesiono do nowej siedziby (dziś ul. Stroma), która mieściła się „przy drodze gminnej prowadzącej z ulicy Nowotarskiej (poniżej Chramcówek) na Gubałówkę (część Gubałówki Ciągłówkę)”. Dom mieścił się „pomiędzy drogą i potokiem” i zbudowany był „na gruncie darowanym niegdyś gminie przez p. dr. A. Chramca na cmentarz zwierzęcy”.

Cytaty pochodzą z niewielkiej broszurki (14 stron) autorstwa Dra Tomasza W. Janiszewskiego (w latach 1896-1903 lekarza Stacji Klimatycznej w Zakopanem), prezentującej szkic do dziejów zakopiańskiego szpitala i opatrującej go sprawozdaniami za okres lat 1899-1900, min. w kwestiach dotyczących wydatków, rezultatów leczenia i dochodów. Całość uzupełniona jest wykazem pacjentów, włączając ich pochodzenie, wiek, okres hospitalizacji, diagnozę, koszty i rezultat leczenia. Wartościowym dodatkiem są rysunki architektoniczne szpitala ukazujące rozmieszczenie poszczególnych działów, sal i pokojów.

K. Bartoszewicz: Trzy dni w Zakopanem : z notat emeryta (1899)

Stetryczałych ramoli – tych, którzy swym dziadostwem ocen i wniosków niejedno piękno ukatrupili – co nie miara w świecie obecnym i dawnym. Większość z nich pieje nudą i nie sposób ich słuchać. Co innego, gdy zrzędząc swą historią okraszają ją solidną warząchwią humoru. Co też uczynił był Kazimierz Bartoszewicz w roku 1890, układając opowiastkę w zgrabną broszurkę opublikowaną dziewięć lat później. „Trzy dni w Zakopanem : z notat emeryta” jest przezabawną notatką, w której zgorzkniałość gra co prawda pierwsze skrzypce, ale i radości ulewa litrami: „Oglądamy zakład kąpielowy [w Jaszczurówce]. Woda tak czysta, że widzisz u kąpiących się wszystkie sprośności”. Emeryt co rusz się oburza, poniżony przez okoliczności, klimat i obyczaje: „Wieczorem w Dworcu Tatrzańskim zjadłem sznycla wiedeńskiego z marchewką. Woniał wprawdzie straszliwie, ale mój żołądek tak się prosił, że zatkałem nos i jadłem gwałtownie”. Hulający wiatr w kwaterze, wycieczka do Kościeliskiej, utarczki z góralami, szarmanccy podhalanie na Kalatówkach oraz zakopiańska ortografia wypełniają całe trzy dni jegomościowi Bartoszewiczowi w sposób zajmujący zarówno jego samego, jak i czytelnika notat. Pośród poważnej literatury tatrzańsko-podhalańskiej niniejsza perełka świeci krotochwilną uciechą, stetryczałą w zabawnej manierze i lotną jak motyl z połamanymi skrzydłami, wciąż jednak lecący na złamanie karku pomiędzy kolejne warstwy złośliwości losu.