Archiwum kategorii ‘Sztuka i artyści’

„HA!SIO® czyli nie drażnić kota”

W jednym z dawniejszych wywiadów telewizyjnych Hasior opisał swoją sztukę jako zderzenie malarstwa z rzeźbą, modelujące w efekcie coś, co nosi znamiona spektaklu. Poprzez kompilację artefaktów, elementów natury, wykorzystując swoją pozycję dyrygenta, tworzy Hasior przedstawienie, prawie jak kapłan tajemniczego obrządku albo reżyser masowych wzruszeń – jak określa go krytyczka literatury Hanna Kirchner. Konfrontując swoją uwagę i emocje z dziełami zakopiańskiego artysty nie sposób zignorować pewnego ruchu, ekspresji i plastycznej rewolty, kojarzonych z wyrazistością szeroko pojętego teatru.

„HA!SIO® czyli nie drażnić kota”, oparty na dramacie Witkacego „Oni”, z jednej strony wystawia Hasiora na postument jego własnego wyobcowania (jego sztuka była często nierozumiana, wielokrotnie odrzucana i wyśmiewana), z drugiej zaś przeciwstawia sztukę w znaczeniu ogólniejszym kultowi automatyzacji, reprezentowanemu przez witkacowskich Onych: totalitarny rząd deprecjonujący artystyczny indywidualizm i depczący wszelkie jego aspekty.

Przeniesienie sztuki o Hasiorze do jego własnej galerii wydaje się strzałem w dziesiątkę, właściwie jedynym możliwym, biorąc pod uwagę bliskość Teatru Witkacego i Galerii W. Hasiora. Wnętrze galerii, podczas trwania przedstawienia, nie uległo zmianie: wokół wiszą sztandary, tli się „Czarny krajobraz”, wciąż trwa „Przesłuchanie anioła” i dalej rdzewieje „Nokturn”. Jedynym nowym elementem jest „Wieża Babel” autorstwa Andrzeja Szarka, której przypadła rola dzieła Mistrza, kreowanego kunsztem Krzysztofa Najbora. Pozornie powolne tempo, nieustająco podporządkowywane ledwo wyczuwalnemu napięciu, nabiera ekspresji i nerwowości. W końcu – gdy pojawia się czciciel automatyzacji Nihil (w tej roli Dominik Piejko) – następuje punkt zwrotny: beznamiętną decyzją Nihila „Wieża Babel” zostaje zniszczona…

Spektakl trwa półtorej godziny i wydaje się, że to jednak zbyt krótko, zważywszy na ilość treści. Jest gęsto, czasem brakuje oddechu, choć od początku do końca artystyczne kierownictwo Dziuka nie pozwala nawet na chwilę dekoncentracji. Dlatego gdy wybrzmiewają ostatnie dźwięki „Jesus Prayer” Bjork, powracamy zdumieni do rzeczywistości: to naprawdę już koniec?…

Stęczyński : podwójne spojrzenie

steczynskiSą dwa rodzaje spojrzeń na twórczość Bogusza Stęczyńskiego, ugruntowane przez lata, powtarzane z dekady na dekadę. Jedno z nich koncentruje się na walorach poznawczych, etnograficznych i geograficznych, a więc takich, wobec których nie należy i nie wypada przechodzić obojętnie. Drugie spojrzenie skierowane jest ku wartościom artystycznym, które u Stęczyńskiego nie jest doceniane. W przedmowie wydawcy do dzieła „Tatry w dwudziestu czterech obrazach” z 1860 r. możemy wyczytać, że „autora tego dzieła porównaćby można do natchnionego w muzyce artysty, który chociaż nót nie zna i koncertów nie głosi, ale pieśń narodową gra z takiém uczuciem i z taką rzewnością, iż mu się chętnie przebaczy hybioną miarę i brak udoskonalenia w sztuce, dla owego wdzięku jaki na nas wywiera swojska piosenka” (pisownia oryginalna).

Delikatne litografie artysty i podróżnika, jak już gdzieś wcześniej pisałem, traktowane są li tylko jako cenny materiał ikonograficzny dotyczący krajobrazu tatrzańskiego i spiskiego, a także etnograficzny, obrazujący zachowania ludności okolicznych wsi i osad. I jak również pisałem – jest to kwestia gustu (jak w sztuce w ogóle, czego zdają się czasem nie pojmować tzw. krytycy). I przecież niektóre z jego prac uderzają odmiennością, jak choćby Wąwóz w Sromowcach, co może nadawać twórcy cech oryginalności, polotu oraz różnorodnej percepcji, a więc tego wszystkiego, co tak mocno wartościuje sztukę (między innymi, rzecz jasna). Zresztą Stęczyński uczył się malarstwa, nie pozostawiał swojego talentu losowi. Jego nauczycielem był min. Ksawery Marynowski, pracował też w zakładzie litograficznym Piotra Pillera we Lwowie w latach 1837-1838.

Miał też ugruntowaną pozycję wśród literatów lwowskich. W 1839 roku wpisał się wierszem do „Sztambucha Żegoty Paulego”. Wspominam o tym dlatego, że wartość jego wierszowanych opisów do „Tatr w dwudziestu czterech obrazach” również niejednokrotnie poddawana była w wątpliwość.

O jego twórczości, zarówno plastycznej, jak i literackiej, można poczytać w niewielkiej książeczce autorstwa Wojciecha W. Wiśniewskiego pt. „Stęczyński (1814-1890) : pierwszy miłośnik Tatr, Beskidów i Sudetów” (niestety wydano jedyne 200 egzemplarzy druku). Bardzo polecam tę pracę.

Witkacy – twórca exlibrisów

witexDla miłośników Witkacego i bibliofili (do jednych i drugich ośmielam się zaliczać) informacja, że Jego Wysokość S.I. Witkiewicz tworzył był znaki książkowe jest nie lada gratką. Do takiej informacji dotarłem dzięki niepozornemu pisemku antykwarycznemu „Goniec antykwarski”. Krzysztof Seliga donosi w nim o najbardziej znanym exlibrisie, pojawiającym się nawet na aukcjach, wykonanym przez twórcę „Sonaty Belzebuba” dla Feliksa Lewińskicgo (osiąga ponoć zawrotne sumy). Autor przypuszcza, że exlibrisów wykonanych ręką młodszego Witkiewicza są co najmniej dwa egzemplarze. Kto wie, może gdzieś, kiedyś znajdą się kolejne?…

W innym z kolei miejscu natknąłem sie na informacje, że spod jego ręki wyszedł też exlibris dla Romana Jaworskiego – autora troche zapomnianych „Historii maniaków”. Swoją drogą, znając prozę Jaworskiego (współczesnego Witkacemu, nota bene), nie można się dziwić, iż ten wykonał dla pisarza znak książkowy, jak i stworzył ilustrację na okładkę „Historii…”. Ich postrzeganie świata wydaje się być bezwzględnie tożsame…

Jerzy Duda-Gracz

dudagraczMalowanie odchodzącego świata – jak zwykł określać swoje dzieła sam Twórca – nie jest czynnością prostą, jeśli założymy, że przemijalność tejże rzeczywistości jest na wskroś uświadomiona i odarta ze złudzeń. Przeczytałem też kiedyś, że realizm – w literaturze czy sztukach plastycznych, bez znaczenia – jest najwyższą formą magii, bo nie musząc już uciekać w fantazje, dostrzegamy wreszcie to, co najbardziej ujmujące nasze, jakby nie było, nader proste serca. I choć realizm Dudy-Gracza zaprawiony jest groteską, podobnie jak u Wojtkiewicza chociażby, to jednak wyziera on w sposób wyrazisty. I oddaje w tenże sam sposób piękno (poprzez pozorną brzydotę) zatopione pod obskurną powierzchnią naszych postaw, zachowań i zgrzebnego wizerunku.

„Gmina Zakopane – Witkacemu – Piesn Abelone” z roku 1993 – jedynie karykatura, czy już może najnormalniejszy portret? I pytanie to nie jest wcale dziwne, biorąc pod uwagę owo podskórne piękno wyświechtanego i pospolitego obrazu człowieka… Duda-Gracz to publicysta i satyryk, karykaturzysta i symbolista. Nie powinno sie pomijać żadnego z tych atrybutów; każdy z nich tworzy Jego sztukę w sposób wyjątkowy.

Był czas, gdy gościł w Zakopanem dość często. Również w Teatrze Witkacego. Był tam ostatnio, nie wiem, jak jest teraz…

Władysław Skoczylas

skoczylasPrekursorstwo w określonej dziedzinie wiedzy, czy też w sztuce, zobowiązuje – jak powiadają. Do czego? – zapytaliby zapewne co bardziej awangardowi myśliciele i domorośli (czyli ci niedoceniani) teoretycy sztuk pięknych. Na szczęście jednak pytania tego typu nie są koniecznością, gdy dotykamy sztuki, której nie chłoniemy intelektem, a jeno sercem krwawiącym tęsknotą za najczystszym z możliwych odbiorów dzieł wszelakich…

Władysława Skoczylasa (1883-1934) odbieram właśnie w ten sposób, podobnie zresztą jak i kilku innych twórców polskiego drzeworytu (choćby Cieślewskiego). Uprawiana przez niego technika drzeworytu negatywowego (tzw. „rasowego”) nadaje treści dzieł Artysty kształt ponadwymiarowy, niedający się określić w sposób jednoznaczny. „Profil Janosika” bije aurą tajemnicą z niewidocznego spojrzenia harnasia; owo spojrzenie bardziej rozmyśla aniżeli spogląda. „Pejzaż podhalański” bije swą bajkowością, szczególnie owych gór, które bardziej chmury przypominają, niż skaliste szczyty. „Głowa górala” z kolei pozująca artyście jakby z niechęcią ale i pokorą nieporuszoną jak całe Tatry. A owe drzeworyty kolorowane, jak „Pochód zbójników”, mamiące barwami?… Sztuka tyleż kunsztowna i przyprószona znojem, co magiczna, chwytająca za serce (nawet to niekrwawiące). A wszędzie ów „grzebień” skoczylasowy, kontrast bieli i czerni zamknięty w solidnych pociągnięciach rylca artysty, który umiłował sobie Podhale, jak i ja umiłowałem, choć bez rylca…

Góry w malarstwie

staszicCzy to naprawdę wdzięczny temat dla artystów, te góry? Czy można uczciwie zestawić malarstwo pejzażowe prezentujące góry razem z malarstwem pejzażowym bez gór i uznać, że ilość jednych i drugich jest mniej więcej porównywalna? Jacek Woźniakowski w książce pt. „Góry niewzruszone” uznaje, że najistotniejsze epoki, w których tworzyli pejzażyści, stroniły od gór. I faktycznie, trochę tak jest. Góry, jeśli się już pojawiały, to w formie albo zgoła fantastycznej, albo odbiegającej techniką od realistycznych przedstawień. Rzecz jasna, nie było to regułą. Choć w swoich „czarownych” przedstawieniach gór celowali tacy malarze jak da Vinci (tło „Świętej Anny”, 1513), Brueghel („Nawrócenie Szawła”, 1567), Konrad Witz („Święty Krzysztof”, 1435), di Paolo („Ecce Agnus Dei”, 1460), Kronbach („Widok z Tatr”, 1813), choć celowali w tym nie-realiści, jak choćby Turner (1775-1851) w swych akwarelach, to jednak „prawdziwe” góry też się pojawiały. Pięknie namalował je w dalekim tle „Madonny kanclerza Rolin” (1435) Jan van Eyck; surowo, ale równie pejzażowo przedstawił je Dürer (1471-1528) w swoich rysunkach; Jean E. Liotard ułagadzał je w pastelach; Szwajcar Pierre L. de la Rive (1753-1817) tworzył z nich wdzięczne tło do scen rodzajowych (obrazy przedstawiające Mont Blanc); holenderscy malarze barokowi van Everdingen (1621-1675) i N. Berchem (1620-1683) ujmowali je iście pocztówkowo…

Wiele z nich ściśle łączyło się z symboliczną treścią religijną, jak na przykład klęczący wśród skał św. Hieronim na drzeworycie Hansa Griena (1476-1545), czy też wędrujący wśród kwitnącej roślinności i na tle potężnych turni Bóg w miedziorycie M. de Vosa (1532-1603) pt. „Stworzenie świata”.

Mistyczne, symboliczne, naturalne, malownicze – góry w malarstwie wskazują też i na tęsknotę za tajemnicą, na niczym nie mącony zachwyt nad nieodgadnionym; na to, co na świecie, i co poza nim. Dzikie lub (rzadziej) okiełznane, sentymentalne i zimne – zawsze były pożywką intelektualną i duchową – bez względu na to, czy jako wyraz artystyczny stanowiły  spójną całość, czy też były np. ilustracyjnym dodatkiem do książek i czasopism.

Moimi ulubionymi górami w twórczości artystów jest litografia „Morskie Oko w Tatrach” (1838) Adama Gorczyńskiego, ale i też fantastyczne akwaforty J. I. Kraszewskiego, czy niedoceniane pod względem plastycznym litografie Bogusza Stęczyńskiego…

Hasior – na dachu zagubienia…

Niczym na dachu zagubienia – strugając z zapatrzenia spartaczoną ocenę sztuki. Tej, która widnieje w otoczeniu cichej, niepokojącej muzyki, jakby nie do końca słyszalnej. Czasem się uważa, że to „grafomańska” sztuka, że to nie sztuka zebrać kilka rzeczy i skleić je w całość tyleż przypadkową, co szczęśliwie obecną w umysłach poszukujących wyabstrahowanej z głębszych oczekiwań sztuki.

A jednak to miejsce, ciche, otaczające swymi drewnianymi ramionami każdego gościa, tego cykającego zdjęcia z telefonu komórkowego, tego krzyżującego swój dotychczasowy ogląd świata, stojąc przed „Golgotą”, przed „Ikarem”, „Wiwisekcją”… Jednak to miejsce poraża.
I obecność pięknej kobiety, stojącej tuż obok, staje się istotniejsza, gdy przybity do chleba Chrystus zapatrzy się niewidzącym spojrzeniem gdzieś ponad naszymi głowami…

Ta grafomania kojarzy się z odwagą mówienia. To nie są po prostu słowa, kształt, kolor – jakkolwiek by nie nazwać owej próby przekazu, który zawsze doprowadza artystę albo do duchowej śmierci, albo ponownych (równie duchowych) narodzin. To obecność czegoś pierwotnego, czegoś co jedna nas z pięknem brzydoty, wyrzucając naszą biedną percepcję poza zdefiniowany obszar owego najeżonego formą turpizmu. I obdarowuje nas objaśnieniem tego, czego objaśnienia nie potrzebujemy, a spuszcza powietrze z definicji już istniejących. Odwaga mówienia.

„Czarny krajobraz”, „Wyszywanie charkteru”… nie tylko te słynne formy meta-istnienia. Nie tylko ciężkie, lejące się w dół sztandary. Ale sama przestrzeń pomiędzy nimi, sam fakt tego właśnie miejsca, nie innego. Bo przecież i po wyjściu czuć tę wyjątkową duszę artysty, która pięknieje jeszcze długo poza obrębem pracowni i domu Mistrza.

Rafał Malczewski – malarz bieli

pejzazWszechogarniająca biel… Nawet, jeśli skąpana w wilgotną brunatność „Drogi do Morskiego Oka” (1930) to jednak biel jest tu dominująca. Chyba właśnie za to go uwielbiam. Ta rodząca się dopiero z prześwitującymi promieniami sponad głów („Pejzaż przedwiosenny”, 1926-1927), ta w pełnej krasie wokół „Auta na tle pejzażu zimowego” (1930), te odsuwające się przed naporem ciepła czapy lodu („Wiosna w górach”, 1937)… A ów przecudowny, surowy „Pejzaż z Zakopanego” (sprzedany ostatnio za 14.000! Zimna kasa…)? Delikatny uśmiech zimy, tak tożsamy z wszelkimi innymi uśmiechami… Delikatność i biel.