Lope de Vega: „Na niby – naprawdę”

nanibyHagiograficzny kontekst dla wyodrębnienia misterium z pospolitej scenerii codziennych utarczek z losem jest tyleż narzędziem urokliwym w sztuce, co trochę jednak niepewnym, bo w znaczącym już stopniu sfatygowanym. Kulisy podążania za mistyką, rozedrgane dusze poszukujących jej z należytym sobie zapatrzeniem łatwiej sobie wyobrażać doświadczając owego nieziemskiego pierwiastka, który objaśnia wszelkie tajemnice i rozwiązuje spory, czasem – niestety dla sztuki i literatury – z pozycji Deus Ex Machina. I choć rozwiązania technologiczne bywają w teatrze kąskiem całkiem smakowitym, to w sztuce surowej, nieprzetworzonej przez zmysł aktora czy malarza, warto by tę subtelną boskość utrzymać na wodzy ulotności i finezji.

Sztuka Lope de Vegi jest zmysłowa dla konesera takiej metafizyki, która na zmianę z zastygłym w głaz autentyzmem świata kreuje życie najprawdziwsze z możliwych, choć często pozostające zgoła w przestrzeni międzydoznaniowej. Dioklecjan, jako zwykły żołnierz wyobraża zwyczajne życie, ale czy jako cesarz dostępuje doznań głębszych? Czy postać Genzjusza – aktora, który nawraca się podczas grania sztuki wyszydzającej chrześcijaństwo – jest wyrazem obecności metafizycznego zrozumienia? Lope de Vega, za nim zaś Andrzej Dziuk i jego aktorzy, stawia Dioklecjana w sytuacji pewnej przypadkowości; jest on zaledwie częścią migających wyobrażeń kolejnych władców. Ale też stanowi o rzeczy zasadniczej dla duchowości: przeciwstawia jedno misterium (chrześcijaństwo) innym, starszym (obyczaje przodków). Otwartość cesarza – aktora na scenie władzy – wpierw upośledza sztukę, nadając jej filuterny koloryt: sztukę przygotowaną przez Ginésa o miłości i zazdrości. Sploty tego, co poza teatrem i tego, co w jego centrum nieśpiesznie owijają się wokół widza (Dioklecjana? Nas?); przedstawienie Ginésa to jedynie pretekst do rozkochania w sobie Emilii – aktorki sztuki, zresztą z jej wzajemnością. W ten oto sposób to, co teatralne przestaje być grą, zaś to, co prawdziwe, staje się teatrem. Posługiwanie się na przemian imionami prawdziwymi i danymi bohaterom przedstawienia pobudza wrażenie artystycznej psychozy. Gdy sam Dioklecjan staje się częścią sztuki – coraz głośniej wybrzmiewa pytanie: co więc jest Na niby, a co jest Naprawdę?

Czy możliwe jest jeszcze głębsze przeobrażenie sceny? Trzeci akt staje się teatrem świata: Ginés (genialna rola Andrzeja Bieniasa) gra chrześcijanina, i to tak przejmująco, że się nim staje. Postępujące zbawienie Ginésa (Genzjusza), jego rozmowa z Chrystusem przebiega w coraz silniejszym zespoleniu widza z aktorami. Andrzej Dziuk poszedł dalej niż de Vega: aktorzy zaczynają mówić do siebie swoimi prawdziwymi imionami. Każdy z nas – widzów – nie chce lecz musi przywdziać maskę Dioklecjana, już nawet nie z uwagi na posłanie nawróconego aktora na śmierć (doświadczamy wszak postępującego napiętnowania metafizyczności), ale przede wszystkim dlatego, by zagubić się na drodze łączącej twórcę i odbiorcę. Z witkacowską plastycznością przynależną Teatrowi i jego trupie, z chorobliwym wyuzdaniem i rozmachem przestrzennym (spektakl inaugurował oddanie nowej sceny) „Na niby – naprawdę” jest przedstawieniem wyjątkowym, przypominającym te dawniejsze misteria, z których wracało się nocami… Płyta z muzyką Jerzego Chruścińskiego dopełnia tę wyjątkowość, zwłaszcza głosem Doroty Ficoń, penetrującym niedotknięte dotąd punkty uwrażliwienia na sztukę.

(zdj. ze strony Teatru)

Pozostaw komentarz