Archiwum kategorii ‘Tatry’

S. Barabasz: „Niedźwiedź w Tatrach” (1929)

niedzwiedzwtatrachZ pewną ostrożnością należy podchodzić do tego typu szkiców. Obrońcy zwierząt nie byliby zachwyceni opowiastkami polskiego architekta i pedagoga związanego z Tatrami i Podhalem. Ale przecież także i myśliwego, dlatego nie dziwi ton zdobywcy i pogromcy dzikich zwierząt. Stanisław Barabasz (1857-1949) był autorem wielu tekstów o tematyce myśliwskiej, a „Niedźwiedź w Tatrach” jest jednym z nich. Odbitka z 7. rocznika „Wierchów” przedstawia niedźwiedzia tatrzańskiego w barwach intruza, rabusia i bezpośredniego zagrożenia dla mniej lub bardziej przeciętnego mieszkańca Tatr i Podtatrza. Historie z końca XIX i początków XX stulecia pełne są krwi, smrodu prochu i zapału myśliwych: Po zabiciu pierwszego niedźwiedzia tak się w tem polowaniu rozsmakował, że w jesieni tygodniami siedział w górach, roboty w domu zaniedbywał, aby tylko upatrzyć niedźwiedzia i zabić. To akurat o Wojtku Bukowskim z Pająkówki. Inni, tacy jak Jędrzej Stopka Mocarny z Polan, brali na łowy swoje córki. Akurat ta od Stopki była tęgą dziewką, która mogłaby unieść najtęższego capa. Na poszukiwania niedźwiedzi chodzono też całymi rodzinami. Bracia Jasiek i Kuba Tyrałowie na ten przykład chodzili zawsze razem, młodszy ustępował często strzału starszemu, jako lepszemu strzelcowi.

Prócz interesujących historii Barabasz zdobywa się jednak na podsumowanie dążące do systematyzacji odstrzału, tępiąc min. kłusownictwo, ale i zastrzegając, że aby prawidłowo ograniczyć wypas owiec, czy też zbiór drewna, należne być powinno prawo do polowań: Jeżeli Tatry mają być rezerwatem także i dla zwierzyny (…) trzeba polować. Nie dla tępienia (…), nie dla zysku (…), lecz dla utrzymania stanu równowagi w tej zwierzynie, przeciwdziałając jej degeneracji… Słowem – ciekawy głos w dawnych i współczesnych scysjach „ochraniarskich”.

E. Grabda: Prawo na bezdrożach tatrzańskich (1938)

Ostre dysonanse pomiędzy piewcami dzikiej przyrody a zwolennikami utrzymywania lokalnego interesu miały tę pozytywną cechę, że skupiały zagubioną nieco uwagę na naturalnym otoczeniu człowieka. Tatry lat 30. posmakowały techniki, a że miała ona służyć turyście, to przyjęta została ze zrozumieniem i nadzieją, że kraj nie pozostanie w technologicznym ogonie Europy. Konwencje o utworzeniu parku przyrodniczego na pograniczu polsko-czechosłowackim na wzór amerykańsko-kanadyjskiego projektu, a także przeciwdziałanie powstawaniu budowli na objętych ochroną terenach straciło na potencjale w typowym ogniu medialnej wojenki, jaką rozpętała redakcja „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. W roku 1934 pojawiły się tam „pierwsze ataki na Państwową Radę Ochrony Przyrody i jej działalność (…) zarzucające zarówno członkom Rady jak i Delegatowi Ministra W.R. i O.P. prof. Szaferowi najgorsze niczym nieuzasadnione zarzuty…”. Jak to zwykle bywa, za ogólnikami stoi konkret. Prasowa ofensywa zapowiadała wielką inwestycję w postaci kolejki linowej na Kasprowy. W kwietniu 1934 roku przeprowadzono pierwsze podstawowe prace ingerujące w strukturę lasu („bez zezwolenia właściwych władz leśnych na terenie o krajobrazie chronionym rozporządzeniem Wojewody Krakowskiego”).

Kolejne lata to walka i protesty towarzystw społecznych i naukowych skierowane na wstrzymanie budowy. Jednym z efektów tarć była rezygnacja profesora Szafera ze swojego stanowiska delegata wraz z innymi członkami Rady Ochrony Przyrody. Kolejka, mnożąca przychody z użytkowania Tatr, została wybudowana i uruchomiona w 1936 roku. W tym samym czasie rozpoczęto budowę obserwatorium astronomicznego na szczycie Kasprowego, co wzmocniło istotę przeświadczenia o słuszności polityki przypodobania się turystom.

Eugeniusz Grabda krytycznie odnosi się nie tylko do inwestycji w postaci kolei linowej, ale też do okoliczności i sposobów budowy obserwatorium, wskazując choćby na brak „szczegółowego opisu technicznego budowli” czy też fakt, iż obserwatorium „stoi na cudzym gruncie, ponieważ osobnego orzeczenia wywłaszczeniowego nie było”. Kończy ekspozycją następnej inwestycji będącej języczkiem u wagi środowiska ochraniarskiego: szosy na Kalatówki i hotelu na polanie.

Obok opisywanej już wcześniej broszurki zatytułowanej „Dalsza walka o Tatry” praca Eugeniusza Grabdy stanowi ważne dopełnienie literatury tatrzańskiej zorientowanej na ekologię, pełnej wzniosłej walki o utrzymanie naturalnej jedności polskich gór: „Umieliśmy chronić Tatry przed zachłannością obcych, smutne wydalibyśmy sobie świadectwo, gdybyśmy nie przekazali ich przyszłym pokoleniom i jeszcze sami dołożyli ręki do ich zniszczenia”. Dziś moglibyśmy to zdanie powtórzyć, bo pomimo ogromnych konsekwencji technologicznej ingerencji wciąż jest co ratować.

Wł. Ochmański: Zbójnictwo góralskie. Z dziejów walki klasowej na wsi góralskiej (1950)

Człowiek był i wciąż jest na dość niskim szczeblu rozwoju duchowego. Dlatego, aby nie wkraczał na cudze podwórko, należy zapewnić mu odpowiedni byt i spokój. Bieda i dyskryminacja prowadzą do agresji – prawda to banalna, ciągle jednak kształtująca stosunki pomiędzy tymi, co już mają, a tymi, co mieć by chcieli. Zbójnictwo góralskie, tak jak i współczesna przestępczość (zorganizowana) nie jest podszyta żadną ideologią; zwyczajny pęd ku posiadaniu oraz zemsta decydują o jej istocie.

Złoty okres zbójnictwa góralskiego przypada na XVII i XVIII stulecie i opiera się prawie wyłącznie na podłożu materialnym. Wprowadzenie gospodarki folwarcznej, podnoszenie podatków, co w efekcie przynieść musiało głębokie rozwarstwienie, doprowadziło do jawnej walki na linii chłop – pan. Monografia Władysława Ochmańskiego opisuje zjawisko z wielu punktów widzenia, ukazując tło dziejowe, podając naszpikowane detalami przykłady powstań zbrojnych i masowych wystąpień górali na żywiecczyźnie i w okolicach. Co ciekawe, zbójnicy nie napadali wyłącznie panów spoza ich środowiska; obiektami ataków stawali się niejednokrotnie bogaci bacowie. Nienawiść do urzędników, bogatych szynkarzy, grzejących się na plebaniach proboszczów oraz żydowskich browarników bezpośrednio się przekładała na niezliczone akty agresji. To prawda, była ona surowo karana, ale co z tego, skoro ślepa chęć posiadania tłumiła potencjalny rozsądek. Tortury przeprowadzano nie tylko na przesłuchiwanych zbójnikach; oni sami zadawali je napadanym, kiedy ci nie godzili się na rabunek. Sadzali gospodarzy na rozpalonych kuchniach, przypiekali stopy „pochodniami, świeczkami” i – rzecz oczywista – bili…

Prócz zasadniczych wątków działalności zbójnickiej, Ochmański porusza też kwestię religijności górali, zwalczania zbójnictwa oraz relacji pomiędzy mieszkańcami górskich terenów a zbójnikami. Mnogość wypisów źródłowych i garść materiału ilustracyjnego czynią książkę wartą polecenia.

K. Bartoszewicz: Trzy dni w Zakopanem : z notat emeryta (1899)

Stetryczałych ramoli – tych, którzy swym dziadostwem ocen i wniosków niejedno piękno ukatrupili – co nie miara w świecie obecnym i dawnym. Większość z nich pieje nudą i nie sposób ich słuchać. Co innego, gdy zrzędząc swą historią okraszają ją solidną warząchwią humoru. Co też uczynił był Kazimierz Bartoszewicz w roku 1890, układając opowiastkę w zgrabną broszurkę opublikowaną dziewięć lat później. „Trzy dni w Zakopanem : z notat emeryta” jest przezabawną notatką, w której zgorzkniałość gra co prawda pierwsze skrzypce, ale i radości ulewa litrami: „Oglądamy zakład kąpielowy [w Jaszczurówce]. Woda tak czysta, że widzisz u kąpiących się wszystkie sprośności”. Emeryt co rusz się oburza, poniżony przez okoliczności, klimat i obyczaje: „Wieczorem w Dworcu Tatrzańskim zjadłem sznycla wiedeńskiego z marchewką. Woniał wprawdzie straszliwie, ale mój żołądek tak się prosił, że zatkałem nos i jadłem gwałtownie”. Hulający wiatr w kwaterze, wycieczka do Kościeliskiej, utarczki z góralami, szarmanccy podhalanie na Kalatówkach oraz zakopiańska ortografia wypełniają całe trzy dni jegomościowi Bartoszewiczowi w sposób zajmujący zarówno jego samego, jak i czytelnika notat. Pośród poważnej literatury tatrzańsko-podhalańskiej niniejsza perełka świeci krotochwilną uciechą, stetryczałą w zabawnej manierze i lotną jak motyl z połamanymi skrzydłami, wciąż jednak lecący na złamanie karku pomiędzy kolejne warstwy złośliwości losu.

K. Kowalski: Ochrona Tatr a ochraniarze (1933)

Podziwiając dziś architekturę i użyteczność tatrzańskich schronisk trudno sobie wyobrazić, że byli kiedyś tacy, którzy sprzeciwiali się ich budowie. Z drugiej jednak strony, gdyby spojrzeć na Tatry bardziej kompleksowo, można by dostrzec ich powoli ginącą dziką jedność i piękno naturalnego matecznika. Z trzeciej strony: dlaczego choć w niewielkim stopniu nie przystosowywać przyrodniczych atrakcji do oczekiwań tych, którzy z nich korzystają – chciałoby się zapytać. Takich dylematów, szczególnie gdy chodzi o ochronę środowiska, jest oczywiście więcej, a ci, którzy je demonstrują, dają temu wyraz w najprzeróżniejszych formach, również w takich czy innych publikacjach.

W okresie przedwojennym sporo było druków postulujących większą dbałość o przyrodę Tatr i Podhala. Jednym z przykładów jest „Ochrona Tatr a ochraniarze” – broszura wydana przez Jana Michalskiego w Krakowie. Kazimierz Kowalski – jej autor – artykułuje swoje pretensje min. do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i wyraża nadzieję, że „nie popełni ono już takich grzechów jak budowa schroniska nad Morskim Okiem i na Hali Gąsienicowej, lub współudział w budowie Orlej Perci”. Kowalski szczególnie mocno akcentuje zbędność sztucznych ubezpieczeń na szlakach, w tym min. w okolicach Zmarzłego Stawu pod Zawratem czy na wspomnianej Orlej Perci, a także wszelkiej maści urządzeń meteorologicznych (jak choćby „okropny deszczomierz postawiony (…) na samym wierzchołku Żółtej Turni”). Co więcej – postuluje zaprzestanie budowy nowych ścieżek oraz rozbudowy już istniejących. Uznaje też, że należałoby stworzyć ścisły rezerwat i podaje nawet obszar, jaki byłby do tego celu najodpowiedniejszy: tereny obejmujące doliny Pańszczycy, Waksmundzką i Buczynową wraz z rozdzielającymi i otaczającymi je szczytami. W pewien sposób niezrozumiałe wydaje się żądanie autora, aby likwidować znaki turystyczne na szlakach, min. na trasie z Hali Gąsienicowej przez Krzyże do Doliny Pięciu Stawów oraz na… Orlej Perci. Wypada mieć tylko nadzieję, że w zamyśle autora było jednoczesne zamknięcie obu tych szlaków dla ruchu turystycznego.

Pomimo takich publikacji jak powyższa sieć ścieżek tatrzańskich jest dziś jednak dosyć gęsta, schronisk mamy więcej, niż dwa wymienione, a więc postulaty takich miłośników górskiej dzikiej przyrody jak Kazimierz Kowalski poszły w niepamięć. I pomimo oczywistych pozytywów (z turystycznego punktu widzenia) istnienia ułatwień, schronisk i znaków na szlakach, warto chyba zadać – także oczywiste – pytanie: czy dobrze się stało?

Dalsza walka o Tatry (1938)

Niszczenie przyrody tatrzańskiej – jako jeden z częściej podejmowanych tematów na łamach prasy i samoistnych publikacji, tak dawniej jak i w czasach nam bliższych – bulwersowało nie tylko dziennikarzy, ale także naukowców. Jednym z nich był Władysław Szafer, zasłużony dla polskiej nauki botanik, od roku 1919 przewodniczący Państwowej Rady Ochrony Przyrody, który w roku 1937 złożył rezygnację z piastowanego stanowiska. Przyczyną były przeszkody na drodze do utworzenia Tatrzańskiego Parku Narodowego (co się stało dopiero w roku 1955), rzucane pod nogi przez władze w ówczesnej Polsce.

Broszura wydana przez Ligę Ochrony Przyrody poświęca wiele miejsca znanemu profesorowi, traktując jego rezygnację jako symbol walki z bezduszną machiną państwową, stojącą w opozycji do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, leśników, właścicieli gruntów, rozmaitych towarzystw, stowarzyszeń i zrzeszeń. Protesty odnoszą się do budowy kolejki linowej na Kasprowy Wierch, przeciw „odbywającej się budowie nowych schronisk-hoteli na Hali Kondratowej (zapewne chodzi o wybudowany w r. 1938 hotel na Kalatówkach) i Goryczkowej jak również przeciw wszelkim innym tego rodzaju turystycznym urządzeniom technicznym w Tatrach”. Wśród udogodnień, które poważnie ingerują w tatrzański świat, wymieniają autorzy także budowę ścieżki turystycznej na trasie Morskie Oko – Szpiglasowa Przełęcz, czyli tak zwanej „ceprostrady”. Trzy rezolucje oraz zestawienie przepisów prawnych „bądź pogwałconych bądź pominiętych w ostatnich 4 latach w Tatrach” dopełniają ten pełen goryczy obraz sporu. Niewiele wnoszący (bo przecież i ceprostrada, i kolej linowa powstały), ale jednak ciekawy głos w obronie tatrzańskiej przyrody.

K. Przerwa-Tetmajer: Bajeczny świat Tatr (1905)

Góralszczyzna w dziełach i dziełkach Przerwy-Tetmajera jest wątkiem wiodącym, nawet w tych popularyzatorskich, choć oczywiście – jak na Tetmajera przystało – nie pozbawionych walorów literackich. „Bajeczny świat Tatr” to przede wszystkim górale, tak ci stanowiący wdzięczną do badań grupę, jak i ich bohaterowie. Janosik, któremu autor poświęca w książeczce najwięcej miejsca, jest jednym z nich, tym, dla którego pisze się zbójeckie pieśni, i który staje się inspiracją dla zbójeckich zachowań. Co ciekawe, Tetmajer zwraca uwagę na różnicę w wartościowaniu postawy Janosika między podaniami polskimi, w których jest on postacią okrutniejszą, i słowackimi, łagodniejszymi w osądach. Młodopolski nowelista poświęcił karpackiemu harnasiowi (i zbójnictwu) aż trzy rozdziały, ale to pozostałe trzy wydają się dużo ciekawsze, może przez wzgląd na fakt, że są dużo rzadziej eksploatowane przez propagatorów tatrzańsko-podhalańskiej historii i etnologii. „Pojęcia religijne dawnych górali”, pełne obrządków z jednej strony, ale i aż nadto widocznej postaci księdza Stolarczyka z drugiej, nawiązują do pierwszego rozdziału, tytułowego „Bajecznego świata Tatr”, roztaczającego przed czytelnikiem krajobraz ludowej demonologii, gęstej od złośliwości płanetników i dziwożon, toczących się bez kadłubów głów z długimi włosami, syków króla węży i innej maści diabłów. Ostatni zaś ustęp przedstawia temat poruszany już nie raz w literaturze, ale wciąż jednak nie zbadany i tym samym ciekawy: tatrzańskie skarby i spiski, mające poszukiwaczy doń zawieść.

Pierwsze wydanie (Bibljoteka Groszowa, 1905) jest skromniejsze od drugiego, z piękną okładką i wewnętrznymi ilustracjami, opublikowanego przez Orgelbranda w rok później.

W. Goetel: Pod znakiem optymizmu (1976)

Walery Goetel to przede wszystkim geolog, dlatego też nie mogło w jego wspomnieniach zabraknąć tej tematyki, potraktowanej co prawda cząstkowo, ale też ze zrozumiałych względów: książeczka to zbiór retrospekcji związanych nie z zawodem profesora (także umiłowanym), ale głównie z miłością do turystyki i Tatr. Z drugiej strony mariaż geologii z rejonem polskich gór oddaje dużo większą dawkę emocji, niż gdyby miały te dwie miłości podlegać odosobnionej egzystencji. W rozdziale „Praca naukowa w Tatrach” to właśnie kontakty z innymi geologami nadają sens i dopełniają profesorską wiedzę teoretyczną. Spotkanie z Wiktorem Kuźniarem czy Mieczysławem Limanowskim są tego wyraźnym odzwierciedleniem.

Poruszająca jest garść wspomnień opisujących spotkania autora z góralami, w szczególności zaś z chwytającymi za serce momentami ich śmierci. Dość wspomnieć Bartusia Obrochtę, muzykanta i gospodarza schroniska w Roztoce: „Była wiosna. Martuś wracał z Zakopanego popod regle do Kościelisk (…). Gdy doszedł do ujścia Doliny Strążyskiej, zrobiło mu się jakoś słabo. Usiadł więc na trawie, wyciągnął skrzypki i zagrał. Musiała się tam cieszyć jego dusza widokiem rozkwitającej wiosny, zielonej murawy i pięknych regli. Aż muzyka się przerwała – Bartuś umarł”. Porusza też, choć już mniej (z uwagi na wielokrotne opisywanie historii w wielu książkach, a nie jej taką czy inną wartość) śmierć Klimka Bachledy, której Goetel był świadkiem.

Pamiętnik nie ogranicza się jedynie do Tatr i Podhala; znajdziemy w nim też kilka retrospekcji z okresu wiedeńskiego profesora oraz opowieść o wyprawie w Kaukaz. Poza tym portrety, zdjęcia, faksymile listów i dopełniający całości (a właściwie ją otwierający) wstęp Mariana Mięsowicza streszczający i bilansujący działalność Walerego Goetla.

J. Reychman: O polsko-słowackiej współpracy na Podhalu (1938)

Mieszanie się społeczności Słowaków i Podhalan sięga w głąb zarówno w znaczeniu kulturowym jak i chronologicznym. Etnograficzne artefakty, jakie pozostały i wrosły w kulturę po przeciwnych stronach Tatr, są namacalnym świadectwem takich pielgrzymek. Szczyty tych kulturowych rozgałęzień sięgały również poza obszar Słowacji i polskiego Podhala. Autor „Metalowych spinek góralskich” uznaje, że tytułowe spinki to pozostałość po plemionach gockich, natomiast w badaniach przeplatających się kultur na terenach z dala od Tatr nie może zabraknąć pasterzy wołoskich, którzy wędrując wzdłuż Karpat pochłaniały część tradycji słowackiej lub polskiej. A krzewiciele tych ostatnich migrowali w jedną i druga stronę.

Jan Reychman, w broszurce „O polsko-słowackiej współpracy na Podhalu” (Warszawa, 1938) wspomina o przedwojennych podróżach polskich gospodarzy do Liptowa, czy też słowackich szklarzy i ludwisarzy do Zakopanego albo gorczańskiej Kamienicy. Stąd pewna ilość słowacko brzmiących nazwisk na Podhalu, stąd też obecność słowackiego malarstwa na szkle czy pochodzące ze Słowacji dzwony, min. w Czarnym Dunajcu, przywieziony z Bańskiej Bystrzycy.

Polski historyk i apologeta Podhala wskazuje także na naturalną wymianę kulturalną, podając za przykłady uczęszczanie polskiej młodzieży do słowackich gimnazjów, sięgając do postaci XIX-wiecznych pisarzy i przedstawicieli świata sztuki. Podawanie tak znanych nazwisk jak Przerwa-Tetmajer, Staszic, Tripplin czy Radzikowski jest krótko mówiąc zbędne.

Praca Reychmana w nieskomplikowany sposób dociera do początków wieku XX i dalej, charakteryzując go wzmożoną działalnością powstających (bądź już powstałych) instytucji, takich jak Muzeum Tatrzańskie, przywołując słowa Bronisława Piłsudskiego, postulującego stworzenie „osobnego działu, a może nawet całej niewielkiej salki pokrewnej nam Słowakom dla możności porównania dwóch kultur…”. Rozrastające się zaplecze warsztatowe dla napływających do Zakopanego badaczy Słowacji jest kolejnym wątkiem nakreślonym przez Reychmana.

Egzemplarz broszury o tyle wyjątkowy, że zaopatrzony w odręczną dedykację autora dla innego badacza Podhala i Tatr – Walerego Goetla: „Panu Prof. W. Goetlowi w autorskim upominku – Jan Reychman. Warsz. 10.3.38”.

Zielnik brata Cypriana z Czerwonego Klasztoru

Świat roślinny, w tym również ten leczniczy, jest wyjątkowy na obszarze gór i pogórza. Egzystuje tam wiele gatunków, niespotykanych gdzie indziej albo trudno gdzie indziej dostępnych. Botanicy, zielarze i zbieracze flory ruszali od wieków w góry, wspierani pasją i ciekawością, by pozyskiwać co rzadsze okazy, wykorzystywać je potem w mieszankach, tynkturach i maściach, ale i byli tacy, którzy tworzyli z nich osobliwe albumy-zielniki, będące źródłem nie do przecenienia, jeśli chodzi o naukę rozpoznawania poszczególnych gatunków.

Z godnych zaufania źródeł wynika, że liczba zachowanych dawnych (tj. do XVIII w.) zielników jest dość ograniczona. Znane są min. zielniki z Rzymu (Gerarda Cibo z 1532 r.), zielnik z Bolonii (Ulisse Aldrovandiego z połowy XVI w.) oraz szwedzki zielnik Rostiusa z 1610 r. Osobno należy też wspomnieć o zielniku Linneusza, rozczłonkowanego na kilka części: fragmenty znajdują się w Londynie, Paryżu i Uppsali. Z obszarów polskich znane są dwa: zielnik Helwinga (przełom XVII i XVIII w.) oraz zielnik Czartoryskiej z 1746 roku.

W roku 1766 powstaje jeszcze jeden zielnik, złożony z 282 egzemplarzy roślin, wklejonych na 98 kartach z bezdrzewnego papieru czerpanego, mocowanych do niego paskami z adamaszku. Wśród zebranych roślin znajduje się ponad 60 przedstawicieli flory tatrzańskiej, w tym wiele ziół leczniczych.  Dzieło brata Cypriana (1724-1775) – mnicha z zakonu kamedułów – powstało w Czerwonym Klasztorze (Červený Kláštor), dawnym Klasztorze Lechnickim, założonym nad brzegiem Dunajca w roku 1319 na zlecenie zakonu Kartuzów, znanym z przekładu na język słowacki Pisma Świętego oraz opracowania słownika łacińsko-słowackiego (dziś jest to filia Muzeum Słowacji Wschodniej w Koszycach). Brat Cyprian nie był jedyną ciekawą postacią przebywającą w Klasztorze. W XVI wieku, do roku 1563 mieszkał w nim znany alchemik Martin Kasperborowicz, który musiał opuścić mury klasztorne w obawie przed prześladowaniami ze strony protestantów. Wiele z recept alchemicznych zostało zachowanych (min. dzięki innemu alchemikowi, kontynuatorowi Kasperborowicza – Andrzejowi Smockiemu) w księdze zatytułowanej Vade mecum et ego tecum.

Franciszek Ignacy Jäschke, czyli inaczej brat Cyprian, pojawił się więc w czasie, gdy lecznictwo naturalne miało już pewne ugruntowane znaczenie, choć do połowy wieku XVIII Czerwony Klasztor nie miał jako takiej opieki lekarskiej. Dopiero w roku 1754 stworzono pierwsze pomieszczenia apteczne. Brat Cyprian nazywany był Tausendkünstler, czyli człowiekiem o tysiącu umiejętności. Legendy przytaczają, że jakoby miał on skoczyć z Trzech Koron na skonstruowanym przez siebie urządzeniu do latania i rozbić się w okolicach Morskiego Oka w Tatrach, zamieniwszy się w Mnicha. Owe podania zbeletryzował min. Ja Wiktor w książce pt. „Skrzydlaty Mnich” (1947). Zajmował się takimi dziedzinami jak botanika, fizyka, wspomniana alchemia oraz ziołolecznictwo, któremu szczególną uwagę poświęcił w własnym zielniku. Cyprian nie pozostawał ze swoją opieką medyczną we wnętrzach Rotes Kloster. Prócz mnichów leczył również okoliczną ludność z Czorsztyna i Podolińca.

Herbarz jest obecnie własnością Muzeum Narodowego w Bratysławie (wcześniej należał do Muzeum Słowackiego TANAP-u). To, oczywiście, rękopis – opatrzony iluminacjami, z których jedna przedstawia podobiznę lustra w bogato zdobionych ramach, co – według niektórych badaczy – jest elementem jednego z talentów, jakie posiadał – w tym przypadku kunsztu wyrabiania zwierciadeł. Fotokopia strony tytułowej zielnika znajduje się w samym Klasztorze, obok innych eksponatów, ilustrujących medyczną działalność brata Cypriana i innych mnichów: farmakopei austriackiej z 1820 roku, naczyń aptecznych, wag, odważników, kotłów i rondli, a także tygli, moździerzy, młynków. W celi Cypriana znajduje się ponadto oryginalny klęcznik i ścienny fresk. Wciąż też uprawia się w Czerwonym Klasztorze zioła…