J. Gw. Pawlikowski: O „styl zakopiański” w budownictwie Zakopanego i Podhala (1931)

Jan Gwalbert Pawlikowski życzyłby sobie, aby pewne projekty architektoniczne zwyczajnie zdechły. „A gdy zapadną się w ziemię jak starożytna Troja, lub inne miasta kopalne, archeologowie przyszłości będą się zastanawiać nad tem, ile to warstw najazdów obcych przeszło przez ten kraj”. A rzecz dotyczy stylowych inwazji, jakimi zawsze się bezrefleksyjnie poddawaliśmy i wciąż poddajemy, tak że zasadne i celne wydaje się zdanie urastające może i do rangi motta: „przyjdźcie i rządźcie nami, bo sami nie umiemy”. Jakże idealnie się ono wpisuje w obecną społeczno-polityczną kondycję naszego państwa…

Styl zakopiański spełniał na tym obszarze wyjątkową rolę, dając nadzieję na polski indywidualizm i kulturową suwerenność. I choć zwyczajny konsument owej kulturowości – jak wtrąca Pawlikowski – „o ile nie jest artystą z zawodu, na to tylko zdaje się mieć oczy, aby nie rozbić sobie nosa o latarnię”, to są na szczęście i tacy, którym zależy na modyfikacji tej bylejakości, narastającej kolejnymi warstwami. Z jednej strony mamy wiejskie i miejskie zabudowy w stylu wikiewiczowskim, z drugiej zaś – „maszyny do mieszkania” tudzież tzw. twórczość indywidualną. Góralskie budownictwo podhalańskie także ulegało przemianom, które wywoływało niezrozumienie. Przekuwanie oryginalnych drewnianych projektów w kamień napotykało na głosy potępienia. Bogdan Treter (1886-1945), malarz, architekt i konserwator zabytków, zastanawia się „dlaczego i skąd wyłoniła się idea przetłumaczenia budownictwa podhalańskiego na cegłę, czy kamień”, odwołując się do słów samego Witkiewicza, który wyraźnie akcentuje rolę materiałów, na których się styl góralski wykształcił, a więc na drewnie.

Treter jest jednym z wielu adresatów ankiety, jaką przeprowadziła redakcja „Wierchów”, w sprawie stylu zakopiańskiego. Wśród odbiorców znajdziemy takie postacie jak Wacław Krzyżanowski, Eugeniusz Wesołowski, Franciszek Mączyński, czy Stanisław Barabasz, który uważał, że powinno się wprowadzić zakaz budowania w Zakopanem domów koszarowych z żelazo-betonu. Inny polski architekt, także umieszczony wśród respondentów, odnosi się do dzieła Witkiewicza negatywnie, „uważając je za nieudałą próbę”, i dodając jednocześnie, że nie deprecjonuje samej twórczości ludowej, a jedynie jej swoistą interpretację przez człowieka, który bardziej był malarzem aniżeli artystą-architektem…

Broszura liczy 56 stron i została opublikowana jako odbitka z IX. Rocznika „Wierchów” nakładem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w roku 1931. Zaopatrzona wieloma zdjęciami porównującymi stylowe budownictwo podhalańskie z nowoczesną zabudową, włącznie z istnymi perełkami ukazującymi choćby wizerunek zakopiańskiej poczty przed i po rozbudowie w latach 30. XX wieku, kiedy to dobudowano drugie piętro, niszcząc w ten sposób wszystkie dotychczasowe detale stylu zakopiańskiego… Rzadkość antykwaryczna.

Działalność Zamoyskich w dobrach zakopiańskich (2010)

Kolejna z zaległych pozycji, tym razem Wydawnictwa Tatrzańskiego Parku Narodowego (we współpracy z Klubem im Władysława Zamoyskiego), przedstawiająca jedną z najbardziej oddanych postaci sprawie zakopiańskiej i podhalańskiej. W opublikowanych materiałach z popularnonaukowej sesji (z okazji min. 120. rocznicy nabycia przez hrabiego Zamoyskiego dóbr zakopiańskich) dostajemy dawkę istotnych wiadomości, dotyczących początków aktywności gospodarczej hrabiego na opisywanych obszarach, wizerunku samego fundatora, jego prostoty i przyzwoitości wobec miejscowej ludności i ojczyzny, a także niestandardowego stosunku do wydawania własnych pieniędzy… Książka wybiega chronologicznie poza okres działalności Władysława Zamoyskiego, zarówno przed jak i po nim, prezentując dobra Zakopane-Kościelisko za poprzedników hrabiego, czy też w okresie fundacyjnym 1925-1953. Całość jest uzupełniona niezliczoną ilością starych widokówek, fotografii i portretów, oddających ducha minionej epoki.

H. Kenarowa: Od zakopiańskiej Szkoły Przemysłu Drzewnego do Szkoły Kenara (1978)

Pierwotnym zamysłem leżącym u powstania Szkoły Snycerskiej (1876) była pomoc najuboższej części rodów góralskich i ukształtowanie umiejętności mających umożliwić im większy zbyt wyrobów drewnianych. Przekształcona w 1891 r. w C.K. Szkołę Zawodową Przemysłu Drzewnego posiadała już rangę o szerszym znaczeniu, jakie przypisywano procesom uprzemysłowienia Galicji, pozostającej w tyle za innymi zaborami. Szybki rozwój nastąpił w głównej mierze dzięki pierwszemu dyrektorowi Szkoły – Franciszkowi Neużilowi (1845–1899), pochodzącemu z Czech pedagogowi, który funkcję dyrektorską otrzymał w roku 1886. Kolejni zwierzchnicy, kontynuując jego pracę oraz wnosząc swoje własne wizje, wzmacniali rangę i rozsławiali Szkołę poza obszar Zakopanego.

Monografia Haliny Kenarowej jest wyjątkowa w literaturze prezentującej tematykę związaną z historią nie tylko samego Zakopanego, ale także polskiego szkolnictwa zawodowego. Walka o styl narodowy i twórczość ludową, jaką prowadzono zarówno w wieku XIX jak i XX, stanowi jedno z istotnych kontekstów dla zobrazowania dziejów dzisiejszej Szkoły im. A. Kenara. Opierając się na niezliczonej liczbie źródeł archiwalnych, Halina Kenarowa (żona Antoniego Kenara, rzeźbiarza, którego imię dostała później Szkoła Snycerska), odmalowuje tło edukacyjne ówczesnej Galicji, skupiając się zaraz potem na szczegółowej prezentacji władz szkolnych (włącznie z kolejnymi dyrektorami), uczniów, opisie wyposażenia szkolnego, organizacji i sposobów nauczania. Historię doprowadza autorka do lat 1959 roku, a więc do momentu, gdy Szkołą nosiła już imię zakopiańskiego rzeźbiarza (umarł on właśnie w tym roku).

Bogaty zbiór fotografii oraz nie mniej bogate przypisy do każdego z rozdziałów czynią pracę Kenarowej (również piastującej stanowisko dyrektora zakopiańskiej szkoły) niezastąpionym źródłem wiedzy. Publikacja nienajtańsza na rynku antykwarycznym, wydrukowana w nakładzie 2283 egzemplarzy.

K. Kowalski: Ochrona Tatr a ochraniarze (1933)

Podziwiając dziś architekturę i użyteczność tatrzańskich schronisk trudno sobie wyobrazić, że byli kiedyś tacy, którzy sprzeciwiali się ich budowie. Z drugiej jednak strony, gdyby spojrzeć na Tatry bardziej kompleksowo, można by dostrzec ich powoli ginącą dziką jedność i piękno naturalnego matecznika. Z trzeciej strony: dlaczego choć w niewielkim stopniu nie przystosowywać przyrodniczych atrakcji do oczekiwań tych, którzy z nich korzystają – chciałoby się zapytać. Takich dylematów, szczególnie gdy chodzi o ochronę środowiska, jest oczywiście więcej, a ci, którzy je demonstrują, dają temu wyraz w najprzeróżniejszych formach, również w takich czy innych publikacjach.

W okresie przedwojennym sporo było druków postulujących większą dbałość o przyrodę Tatr i Podhala. Jednym z przykładów jest „Ochrona Tatr a ochraniarze” – broszura wydana przez Jana Michalskiego w Krakowie. Kazimierz Kowalski – jej autor – artykułuje swoje pretensje min. do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i wyraża nadzieję, że „nie popełni ono już takich grzechów jak budowa schroniska nad Morskim Okiem i na Hali Gąsienicowej, lub współudział w budowie Orlej Perci”. Kowalski szczególnie mocno akcentuje zbędność sztucznych ubezpieczeń na szlakach, w tym min. w okolicach Zmarzłego Stawu pod Zawratem czy na wspomnianej Orlej Perci, a także wszelkiej maści urządzeń meteorologicznych (jak choćby „okropny deszczomierz postawiony (…) na samym wierzchołku Żółtej Turni”). Co więcej – postuluje zaprzestanie budowy nowych ścieżek oraz rozbudowy już istniejących. Uznaje też, że należałoby stworzyć ścisły rezerwat i podaje nawet obszar, jaki byłby do tego celu najodpowiedniejszy: tereny obejmujące doliny Pańszczycy, Waksmundzką i Buczynową wraz z rozdzielającymi i otaczającymi je szczytami. W pewien sposób niezrozumiałe wydaje się żądanie autora, aby likwidować znaki turystyczne na szlakach, min. na trasie z Hali Gąsienicowej przez Krzyże do Doliny Pięciu Stawów oraz na… Orlej Perci. Wypada mieć tylko nadzieję, że w zamyśle autora było jednoczesne zamknięcie obu tych szlaków dla ruchu turystycznego.

Pomimo takich publikacji jak powyższa sieć ścieżek tatrzańskich jest dziś jednak dosyć gęsta, schronisk mamy więcej, niż dwa wymienione, a więc postulaty takich miłośników górskiej dzikiej przyrody jak Kazimierz Kowalski poszły w niepamięć. I pomimo oczywistych pozytywów (z turystycznego punktu widzenia) istnienia ułatwień, schronisk i znaków na szlakach, warto chyba zadać – także oczywiste – pytanie: czy dobrze się stało?

J. Zborowski, Wł. Semkowicz: W sprawie herbu Zakopanego. W sprawie najstarszej pieczęci Zakopanego (1939)

Obecny herb Zakopanego wzbudza kontrowersje wśród tych, którzy biegle się poruszają na obszarach heraldyki: podobno niepoprawne jest wyobrażenie góry oraz kluczy, które stanowią tło dla giewontowego krzyża (jak się zdaje, powinno być odwrotnie). Oficjalnie przyjęty w roku 1997 posiada swoje dawniejsze wzorce. W latach 1968-1997 był w użyciu herb autorstwa Marii Czajkowskiej-Banach, formalnie nawiązujący do najstarszej pieczęci Zakopanego.

Broszura przedstawia dwa mini-artykuły autorstwa Juliusza Zborowskiego i Władysława Semkowicza opisujące wizerunki dwóch najstarszych pieczęci miasta. Pierwsza z nich, do której nawiązuje herb Czajkowskiej-Banach, po raz  pierwszy użyta została w roku 1805 na zaświadczeniu Jędrzeja Króla dla Bartłomieja Bachledy z datą 9 lutego 1805 roku. Pieczęci towarzyszy podpis Macieja Gąsienicy – „woyta zakopiańskiego”. Zborowski odnotowuje także następny tłok używany od roku 1875, z odwrotnym odciskiem Giewontu (rytownik najwyraźniej nie pomyślał o czymś tak oczywistym) i napisem „Gmina Zakopane – R. 1875”. W przypadku wcześniejszej pieczęci (z napisem w otoku „Sigillum Gromady Zakopianego”) szczerze uznaje, że przedstawiona symbolika jest niejasna. Dopiero drugi tekst – autorstwa W. Semkowicza – próbuje zasugerować jej treść: „…widziałbym w jej znaku herbowym ścięty pień drzewa (świerka) z odciętymi gałęziami, tkwiący wyraźnie wyobrażonymi nadziemnymi i podziemnymi korzeniami w warstwie gruntu, który uwydatniony jest u dołu pnia grubą poziomą linią. W dolnej części pnia (…) widzę jakby dwie skrzyżowane na wskos  gałęzie czy piszczele przybite do pnia”. I dodaje: „W całości figura ta przedstawia mi się jako rodzaj rogatki czy zastawy, tj. zapory, jaką stawiano na drogach celem zamknięcia tychże”. Nawiązuje tym samym Semkowicz do źródłosłowu nazwy miasta, uznając, iż czasem prowadzące przez zasieki drogi były „zakopywane”, czyli zastawiane pościnanymi pniakami, do czego również (w sensie ogólnej formy i skojarzenia) może nawiązywać ilustracja na pieczęci z 1805 roku.

Broszura została opublikowana jako odbitka z „Wiadomości Numizatyczno-Archeologicznych” w Krakowie, w roku 1939, z błędem wybitym na okładce (mylnie wydrukowano imię pierwszego autora – Julian zamiast Juliusz). Siedmiostronicowa prawdziwa rzadkość antykwaryczna.

J. Andrusikiewicz: Poruseństwo chochołowskie 1846 (1996)

Upamiętnień chochołowskiego spisku przeciw austriackim zaborcom nie ma wiele, przynajmniej w postaci zwartych publikacji. Obok „Ruchu chłopskiego w Galicji w 1846 r.” KIeniewicza, czy też podstawowego zapisu wspomnień Andrusikiewicza („Powstanie chochołowskie w roku 1846” Radzikowskiego; Lwów 1904), właściwie można wymienić jeszcze „Poruseństwo Chochołowskie 1846” Janusza Andrusikiewicza (1925-2013) – praprawnuka organisty, który powiódł podhalańskich górali do dwudniowego zaledwie powstania. Z merytorycznego punktu widzenia książka jest o tyle cenna, że uzupełnia powszechnie dostępne fakty pomniejszymi detalami, rzucającymi na nie nowe światło. Wzbogaca je także wykazem uczestników powstania – aresztowanych i podejrzanych – oraz szczegółowymi opisami twierdz Spielberg i Kufstein, w których przebywali Jan Kanty Andrusikiewicz oraz ksiądz Józef Kmietowicz, a także rozmaitego traktowania skazanych (pewnej łagodności ze strony strażników zasmakował Andrusikiewicz, gdy doszła ich informacja o życzliwym potraktowaniu przez organistę komisarza Fiutowskiego w trakcie starć powstańczych). Niezwykle istotne są również przytaczane przez autora popowstańcze dzieje samych inicjatorów i informacje dotyczące miejsca ich pochówku (Kmietowicz w Starym Sączu, Andrusikiewicz w Kamienicy), a także losy innych 14 uczestników „poruseństwa”, wymienionych z imienia i nazwiska.

Książeczka została opublikowana z okazji 150. rocznicy Powstania Chochołowskiego przez Zarząd Gminy Czarny Dunajec w 1996 roku, z dość niechlujnym składem, w nakładzie 1000 egzemplarzy, ale za to z bibliografią i – za co autorowi należą się specjalne podziękowania – indeksem nazwisk, co w tego rodzaju prywatnych publikacjach/przedsięwzięciach nie jest częstym zjawiskiem.

Dalsza walka o Tatry (1938)

Niszczenie przyrody tatrzańskiej – jako jeden z częściej podejmowanych tematów na łamach prasy i samoistnych publikacji, tak dawniej jak i w czasach nam bliższych – bulwersowało nie tylko dziennikarzy, ale także naukowców. Jednym z nich był Władysław Szafer, zasłużony dla polskiej nauki botanik, od roku 1919 przewodniczący Państwowej Rady Ochrony Przyrody, który w roku 1937 złożył rezygnację z piastowanego stanowiska. Przyczyną były przeszkody na drodze do utworzenia Tatrzańskiego Parku Narodowego (co się stało dopiero w roku 1955), rzucane pod nogi przez władze w ówczesnej Polsce.

Broszura wydana przez Ligę Ochrony Przyrody poświęca wiele miejsca znanemu profesorowi, traktując jego rezygnację jako symbol walki z bezduszną machiną państwową, stojącą w opozycji do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, leśników, właścicieli gruntów, rozmaitych towarzystw, stowarzyszeń i zrzeszeń. Protesty odnoszą się do budowy kolejki linowej na Kasprowy Wierch, przeciw „odbywającej się budowie nowych schronisk-hoteli na Hali Kondratowej (zapewne chodzi o wybudowany w r. 1938 hotel na Kalatówkach) i Goryczkowej jak również przeciw wszelkim innym tego rodzaju turystycznym urządzeniom technicznym w Tatrach”. Wśród udogodnień, które poważnie ingerują w tatrzański świat, wymieniają autorzy także budowę ścieżki turystycznej na trasie Morskie Oko – Szpiglasowa Przełęcz, czyli tak zwanej „ceprostrady”. Trzy rezolucje oraz zestawienie przepisów prawnych „bądź pogwałconych bądź pominiętych w ostatnich 4 latach w Tatrach” dopełniają ten pełen goryczy obraz sporu. Niewiele wnoszący (bo przecież i ceprostrada, i kolej linowa powstały), ale jednak ciekawy głos w obronie tatrzańskiej przyrody.

R. Reinfuss: Stroje górali szczawnickich (1949)

Przyjęło się, że tendencje modowe zwykły nadciągać z Zachodu. Trendy wyznaczał i wyznacza Paryż, Nowy Jork, Mediolan. Jakże może ulżyć miłośnikowi estetycznych symptomów kulturowych, nie podążającemu za pop-trendami, kiedy uświadomi sobie (lub skądinąd się dowie), że bywały tendencje odwrotne. W przypadku opisywanej publikacji są one co prawda zawężone do niewielkiego obszaru, ale przecież nie o obszar chodzi, a o fakt. Terytorium górali szczawnickich dzieliło się pod tym względem na dwie strefy: zachodnią (z Krościenkiem i kilkoma mniejszymi osadami) oraz wchodnią (ze Szczawnicą), będącą wspomnianym źródłem styli zdobnictwa ubioru. Wschodnia część obszaru szczawnickiego odznaczała się bowiem bogactwem, z którego korzystała część zachodnia, zazwyczaj uboższa w zdobnictwo, właśnie dlatego, że kierunki, jakie się kształtowały w okolicach Szczawnicy, docierały tu z pewnym opóźnieniem.

Jakby jednak tego podziału nie traktować, ranga stroju górali szczawnickich miała swoją wagę. Dość wspomnieć, że „przed wojną posiadanie ubioru regionalnego było warunkiem dopuszczenia do grona flisaków pienińskich”… Walor odmienności estetycznej – jak to często bywa i dziś, szczególnie w podkulturze popkultury – oddziaływał na tworzenie się wszelkich podziałów, szczególnie tam, gdzie wpływy stylów mocno się ścierały, np. na pograniczu wpływów nowotarskich i szczawnickich. Odróżnianie „swoich” od „obcych” przebierało różne formy, z wyszydzaniem drugich włącznie.

„Stroje górali szczawnickich” to raptem jeden z zeszytów solidnej monografii „Atlasu polskich strojów ludowych”, opisujący dokładnie poszczególne elementy ubioru mieszkańców regionu, począwszy od czapek, poprzez koszule, spodnie i spódnice (spodnice), pasy (nabijane podobno niekiedy prawdziwymi dukatami!), kamizelki, zapaski, aż po sukmany, buty i rękawice o jednym palcu. Co ciekawe – w kontrze do pewnej „masywności” w ubiorze – „dziewczęta chodziły dawniej (nawet w zimie) z gołą głową”

Publikacja opatrzona jest kolorowymi reprodukcjami akwarel, z których na szczególną uwagę zasługuja „Ubiory górali szczawnickich z pierwszej połowy XIX w.” autorstwa Ksawerego Preka (1801-1863), głuchoniemego malarza i kronikarza piszącego o Tatrach i Pieninach.

J. Holewiński: O przyszłość Zakopanego (1920)

Plany ulepszania Zakopanego rysowano praktycznie od samego początku, czyli od momentu, gdy podtatrzańska wieś zaczęła sobie rościć prawo do pierwszej stacji klimatycznej w Polsce. Wymyślone w głowach ulegały formalizacji na kartach felietonów, wszelkiej maści odczytach czy w postaci protestów i apeli. Próby ulepszania takich miejsc zawsze szło w parze z planami regulacyjnymi, z tworzeniem nowych przepisów, nakazów i zakazów, nieliczącymi się ze świętą kwestią własności prywatnej, przerzucając ciężar owej świętości na przeciwległą stronę, czyli na tzw. dobro społeczne. Można dyskutować o zasadności jednej i drugiej, i pewnie byłaby to wielce ciekawa dyskusja. Z drugiej strony Holewiński ma świadomość tego prawa do własności, wysnuwając wniosek, że np. wtrącanie się w przestrzeń gospodarską górali na stokach Gubałówki byłoby już cokolwiek utrudnione.

Józef Teodor Holewiński (1878-1952) był warszawskim inżynierem architektem, profesorem Politechniki, toteż tego rodzaju zacięcie można mu (chyba) wybaczyć, tym bardziej, że chęci „ograniczania wolności budowlanej” pojawiają się w omawianej broszurce jednak nieczęsto. „O przyszłość Zakopanego” to po prostu istotny głos w sprawie poczynienia pewnych prac na rzecz podniesienia atrakcyjności tego miejsca. Nie wdając się przesadnie we wspomnienie wsi, w której nie było „jeszcze ani dworków i hoteli dla gości, ani kawiarni i sklepów, (…) strojnych tłumów…”, przechodzi prędko do rzeczy, wymieniając czynności mające uporządkować miasto. Postukuje min. ukończenie budowy elektrowni, skanalizowanie całego obszaru uzdrowiska (rzecz – wydawałoby się – zasadnicza: w końcu to uzdrowisko!), urządzenie zakładu do odkażania oraz uporządkowanie „zaniedbanych prywatnych posesyj” (sprawa dyskusyjna z punktu widzenia, o którym wspomniałem powyżej), włącznie z propozycją utworzenia przy Ministerstwie Zdrowia specjalnej komisji zakopiańskiej…

Broszura jest swoistą ciekawostką pokazującą, jak traktowane przez władze miasteczko i jego stan spędzało sen z powiek co poniektórym odwiedzającym. Właściwie niewiele się zmienia, poza pewnymi kwestiami formalnymi i technicznymi… I na koniec, informacja umieszczona na dole ostatniej strony: „Skutkiem długotrwałego strajku drukarskiego, broszurka niniejsza, napisana w sierpniu r. 1919, wyszła z pod prasy z kilkomiesięcznem opóźnieniem”. Jak by nie patrzeć, to też o czymś mówi, choć już bardziej w ogólnokrajowym znaczeniu.

P. Młynarska, B. Sabała-Zielińska: Zakopane : nie ma przebacz! (2014)

Podobnie jak poprzednia książka dziennikarskiego tandemu (Zakopane odkopane : lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska; 2012), tak i Zakopane : nie ma przebacz! (2014) to zbiór felietonów skierowanych bardziej do tych, którzy ogarnięci przez nudę nie mogą sobie znaleźć odpowiedniejszej lektury do poduszki. W każdym razie na pewno nie jest to publikacja dla pasjonatów Tatr i Podhala, ale i chyba nie miała być. Jest tu bowiem zbyt wiele tematów, uszczkniętych raptem, nadgryzionych i ledwie pomacanych, by pozostawić szlachetniejszy posmak niż ten, co pozostaje nie dłużej niż kilka dni.

Pierwsze rozdziały są nawet lekko irytujące swoim zacięciem do regulowania wszelkiej estetyki podhalańskiego miasta: tam gdzie szpetnie – zakazać!, gdzie kiczowato – sklasyfikować i uschematyzować, nawet jeśli owa założona struktura nawiązuje do odzyskania pięknego wizerunku, a więc celu cokolwiek szczytnego. Autorki są zirytowane samowolami budowlanymi, bungee w centrum Zakopanego, majtkami na straganach i panoszącą się reklamą. Co by nie pisać – trudno się z nimi nie zgodzić, tyle tylko, że usilnej estetyzacji tego czy innego miejsca należy przeciwstawić prawo do własności. No i właśnie: autorki zdają się trochę z tego prawa kpić, a to już nie jest w porządku. Poza tym podczas czytania książki odnosi się wrażenie, że panie Młynarska i Sabała-Zielińska postawiły sobie za cel upstrzenie tomu jak największą ilością dowcipów i błyskotliwych odniesień. Tak, jakby już sama treść kiepsko się sprzedawała (co skądinąd nie jest dalekie od prawdy). No, ale przecież nie musi być cały czas śmiesznie (może musi?), tekst nie musi być opatrzony na każdej stronie wykrzyknikami… A może się jednak czepiam.

Dalej jest lepiej. Opowieści o turystach (także humorzaste i wciąż nieproponujące niczego odkrywczego) już tak nie denerwują. Ustęp o mordobiciu góralskim można spokojnie pominąć i od razu trafić w miejsca, które mnie osobiście zainteresowały bardziej, aniżeli poprzedni jarmark motywów: macierzyństwo pod Tatrami, podhalańska magia i medycyna oraz wielcy Zakopanego: Witkacy, Malczewski, Stryjeńscy. Malczewski zresztą jest dla autorek – jak się zdaje – ulubionym przedwojennym felietonistą, co też mnie specjalnie nie dziwi: w zbiorach jego tekstów (publikowanych ostatnio przez LTW) odnaleźć można to samo „mydło i powidło”, opatulone co prawda w młodopolskie klimaty, ale tak samo z przerośniętym ego osobistej formy, kryjącej za swymi potężnymi plecami walczącą o własne prawa treść.