Archiwum kategorii ‘Zakopane’

P. Młynarska, B. Sabała-Zielińska: Zakopane : nie ma przebacz! (2014)

Podobnie jak poprzednia książka dziennikarskiego tandemu (Zakopane odkopane : lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska; 2012), tak i Zakopane : nie ma przebacz! (2014) to zbiór felietonów skierowanych bardziej do tych, którzy ogarnięci przez nudę nie mogą sobie znaleźć odpowiedniejszej lektury do poduszki. W każdym razie na pewno nie jest to publikacja dla pasjonatów Tatr i Podhala, ale i chyba nie miała być. Jest tu bowiem zbyt wiele tematów, uszczkniętych raptem, nadgryzionych i ledwie pomacanych, by pozostawić szlachetniejszy posmak niż ten, co pozostaje nie dłużej niż kilka dni.

Pierwsze rozdziały są nawet lekko irytujące swoim zacięciem do regulowania wszelkiej estetyki podhalańskiego miasta: tam gdzie szpetnie – zakazać!, gdzie kiczowato – sklasyfikować i uschematyzować, nawet jeśli owa założona struktura nawiązuje do odzyskania pięknego wizerunku, a więc celu cokolwiek szczytnego. Autorki są zirytowane samowolami budowlanymi, bungee w centrum Zakopanego, majtkami na straganach i panoszącą się reklamą. Co by nie pisać – trudno się z nimi nie zgodzić, tyle tylko, że usilnej estetyzacji tego czy innego miejsca należy przeciwstawić prawo do własności. No i właśnie: autorki zdają się trochę z tego prawa kpić, a to już nie jest w porządku. Poza tym podczas czytania książki odnosi się wrażenie, że panie Młynarska i Sabała-Zielińska postawiły sobie za cel upstrzenie tomu jak największą ilością dowcipów i błyskotliwych odniesień. Tak, jakby już sama treść kiepsko się sprzedawała (co skądinąd nie jest dalekie od prawdy). No, ale przecież nie musi być cały czas śmiesznie (może musi?), tekst nie musi być opatrzony na każdej stronie wykrzyknikami… A może się jednak czepiam.

Dalej jest lepiej. Opowieści o turystach (także humorzaste i wciąż nieproponujące niczego odkrywczego) już tak nie denerwują. Ustęp o mordobiciu góralskim można spokojnie pominąć i od razu trafić w miejsca, które mnie osobiście zainteresowały bardziej, aniżeli poprzedni jarmark motywów: macierzyństwo pod Tatrami, podhalańska magia i medycyna oraz wielcy Zakopanego: Witkacy, Malczewski, Stryjeńscy. Malczewski zresztą jest dla autorek – jak się zdaje – ulubionym przedwojennym felietonistą, co też mnie specjalnie nie dziwi: w zbiorach jego tekstów (publikowanych ostatnio przez LTW) odnaleźć można to samo „mydło i powidło”, opatulone co prawda w młodopolskie klimaty, ale tak samo z przerośniętym ego osobistej formy, kryjącej za swymi potężnymi plecami walczącą o własne prawa treść.

Z. Moździerz: Gmach Muzeum Tatrzańskiego (2005)

Klasyczna monografia ze sporą dawką wypisów źródłowych z dawnych periodyków, dokumentów muzealnych i listów, dająca ogólny (nie pozbawiony jednak wielu interesujących detali) obraz dziejów siedziby zakopiańskiego Muzeum Tatrzańskiego. Chciałby się napisać „siedzib”, bo przecież Muzeum miało ich trzy, ale autor – Zbigniew Moździerz – skupił się głównie na ostatnim murowanym, istniejącym do dziś przy Krupówkach. Brakuje trochę informacji o późniejszych losach drugiej (dla mnie najładniejszej) siedziby przy zbiegu ulic Chałubińskiego i Zamoyskiego, z dobudowaną dwa lata po powstaniu – a więc po 1892 r. – wieżyczką meteorologiczną wg projektu Witkiewicza. Gdzieś w gąszczu wniosków, przypisów i cytatów widnieje co prawda wzmianka autorstwa Jana Gwalberta Pawlikowskiego o tym, że „dom ten przerobiony na dom wycieczkowy w przeddzień niemal oddania go nowemu przeznaczeniu, doszczętnie zgorzał” (z: „Wierchy” 1:1923), ale wiadomości te wydają się trochę jednak niewystarczające.

W odniesieniu do murowanego gmachu najciekawszym wydaje mi się motyw sporu między Stanisławem Witkiewiczem a Franciszkiem Mączyńskim. Obaj byli artystami, architektami, co chyba powinno było dać do myślenia fundatorom przy wyborze twórców. Pomysły Mączyńskiego nie podobały się Witkiewiczowi (min. zadaszenie attyki), Mączyński zaś początkowo nie był skłonny do ustępstw. Koniec końców obaj panowie zdecydowali się ze sobą współpracować, ale – jak wskazuje autor monografii – byłoby lepiej, gdyby Witkiewiczowi dano zwykłego dobrego budowniczego, który wykonywałby jego polecenia, a nie architekta-twórcę (takiego z górnej półki), co to ma własne pomysły. To jednak nieustający problem na linii współpracy pomiędzy artystą tworzącym sztukę użytkową a osobą ją zamawiającą (lub kierującą pracami).

Książka Z. Moździerza zilustrowana jest archiwalnymi zdjęciami, reprodukcjami planów i rysunków architektonicznych oraz portretami strategicznych dla budowy gmachu Muzeum postaci.

J. Reychman: O polsko-słowackiej współpracy na Podhalu (1938)

Mieszanie się społeczności Słowaków i Podhalan sięga w głąb zarówno w znaczeniu kulturowym jak i chronologicznym. Etnograficzne artefakty, jakie pozostały i wrosły w kulturę po przeciwnych stronach Tatr, są namacalnym świadectwem takich pielgrzymek. Szczyty tych kulturowych rozgałęzień sięgały również poza obszar Słowacji i polskiego Podhala. Autor „Metalowych spinek góralskich” uznaje, że tytułowe spinki to pozostałość po plemionach gockich, natomiast w badaniach przeplatających się kultur na terenach z dala od Tatr nie może zabraknąć pasterzy wołoskich, którzy wędrując wzdłuż Karpat pochłaniały część tradycji słowackiej lub polskiej. A krzewiciele tych ostatnich migrowali w jedną i druga stronę.

Jan Reychman, w broszurce „O polsko-słowackiej współpracy na Podhalu” (Warszawa, 1938) wspomina o przedwojennych podróżach polskich gospodarzy do Liptowa, czy też słowackich szklarzy i ludwisarzy do Zakopanego albo gorczańskiej Kamienicy. Stąd pewna ilość słowacko brzmiących nazwisk na Podhalu, stąd też obecność słowackiego malarstwa na szkle czy pochodzące ze Słowacji dzwony, min. w Czarnym Dunajcu, przywieziony z Bańskiej Bystrzycy.

Polski historyk i apologeta Podhala wskazuje także na naturalną wymianę kulturalną, podając za przykłady uczęszczanie polskiej młodzieży do słowackich gimnazjów, sięgając do postaci XIX-wiecznych pisarzy i przedstawicieli świata sztuki. Podawanie tak znanych nazwisk jak Przerwa-Tetmajer, Staszic, Tripplin czy Radzikowski jest krótko mówiąc zbędne.

Praca Reychmana w nieskomplikowany sposób dociera do początków wieku XX i dalej, charakteryzując go wzmożoną działalnością powstających (bądź już powstałych) instytucji, takich jak Muzeum Tatrzańskie, przywołując słowa Bronisława Piłsudskiego, postulującego stworzenie „osobnego działu, a może nawet całej niewielkiej salki pokrewnej nam Słowakom dla możności porównania dwóch kultur…”. Rozrastające się zaplecze warsztatowe dla napływających do Zakopanego badaczy Słowacji jest kolejnym wątkiem nakreślonym przez Reychmana.

Egzemplarz broszury o tyle wyjątkowy, że zaopatrzony w odręczną dedykację autora dla innego badacza Podhala i Tatr – Walerego Goetla: „Panu Prof. W. Goetlowi w autorskim upominku – Jan Reychman. Warsz. 10.3.38”.

Zakopiański bibliotekarz : Stefan Żeromski

zeromskiNa ulicy Krupówki nr 36 istniała w latach 30. jedna z wypożyczalni książek. Kilkadziesiąt numerów w dół, pod numerem 9. oferowała swoje zbiory inna, usytuowana nieopodal stacji Towarzystwa Tatrzańskiego. Takich czytelni/bibliotek było kilka. Lata 30. XX wieku to wzmożony napływ inteligencji i wszelkiej maści twórców, o czym pisać właściwie nie trzeba. Ówczesne wypożyczalnie zaopatrzone były cokolwiek ubogo, mając na względzie poczucie smaku gości, oczekujących kontaktu z „wyższą” literaturą tudzież poważnymi rozprawami naukowymi (bo przecież do Tatr przybywali takoż botanicy, historycy i innych badaczy świata ożywionego i nieożywionego). Tym bardziej, że wielu z nich zwyczajnie pod Tatrami już pozostało na lata. Biblioteki ówczesnego Zakopanego przepełnione były właściwie literaturą piękną, innej było nie za wiele.

Jeszcze w ostatnim roku wieku XIX starano się o powołanie do życia biblioteki publicznej, która mogłaby w jakimś stopniu nasycić oczekiwania. Właściwie był to klub spotkań pod nazwą Czytelnia Zakopiańska, który powstał w styczniu 1900 roku przy ul. Krupówki 66 (Willa „Polanka”). Ponad dwieście tomów było dobrym początkiem do stworzenia biblioteki z prawdziwego zdarzenia. Do uruchamiania biblioteki i jej organizacji włączył się w roku 1903 Stefan Żeromski, którego dolegliwości płucne zmusiły do wyjazdu pod Giewont.

Plany były ambitne. Uważano, że w Czytelni powinny znaleźć się, prócz dzieł polskich pisarzy, również bibliografie, teksty źródłowe, encyklopedie, dzieła traktujące o historii literatury i sztuki, zbiory pieśni ludowych, materiały z badań nad regionem (np. słownik gwarowy Karłowicza), także czasopisma, zarówno polskie jak i zagraniczne. Na szczęście znalazło się wielu ofiarodawców, tak instytucje, jak i osoby prywatne (np. zbiory po Zygmuncie Krasińskim). Radzono sobie także z trudnościami finansowymi. Żeromski wpadł na pomysł organizowana wieczorków artystyczno-literackich, które miałyby być odpłatne. W ten sposób napływały pieniądze na wynagrodzenie bibliotekarza, opłaty, oraz przede wszystkim na zakup nowych książek i czasopism. Pierwszy taki wieczorek zorganizował Żeromski w roku 1904, a jego głównym gościem był Mariusz Zaruski.

Księgozbiór się rozrastał. W roku 1905 było w nim 40 tytułów czasopism, 2000 tomów i prawie 200 oficjalnych czytelników. W 1912 roku liczył już ponad pięć i pół tysiąca tomów, a cztery lata później ponad 16 tysięcy. Żeromski angażował się żywo również poza biblioteką. Organizował między innymi kursy dla dorosłych analfabetów z okolicznych wsi. Pisarz nie przebywał w Zakopanem bez przerwy, ale przyjeżdżał tu zawsze kiedy mógł, tym bardziej, że zaszczepiona przez Stanisława Witkiewicza miłość do krajobrazu gór i sztuki podhalańskiej nie pozwalała na dłuższy z nią rozbrat. Włączał się wtedy zawsze żywo w organizację Czytelni. Bardzo dobrze, że to robił, bowiem podczas jednej z takich wizyt zastał ją właściwie bez nadzoru. Na wieść o wybuchu I Wojny Światowej część pracowników wyjechała z Zakopanego, pozostawiając zbiory bez ochrony i opieki. Obecność Żeromskiego i jego powtórne zaangażowanie przywróciło w dość krótkim czasie jej żywotność…

Prohibicja na kulturę

W zacnym PRL-u nie sprzedawano alkoholu przed godziną 13.00. Bo alkohol szkodzi, szczególnie przed południem. Okazuje się, że pewne formy absurdu wędrują poza obszar, zdawałoby się, prostych oczekiwań. W Zakopanem konsumować kulturę można tylko do godziny 16.00. No, może czasem do 17.00. Myślę niby tylko o Muzeum Tatrzańskim, ale przecież większość instytucji kulturalnych w Zakopanem i Podhalu to właśnie jego oddziały.

Co więc dla turystów, którzy po większości dnia spędzonej w górach chcieliby ukryć się w bezpiecznych cieniach zasłużonych przodków? Atma, Willa pod Jedlami, Witkiewiczówka, galerie na Kozińcu, u Hasiora, wreszcie samo Muzeum Tatrzańskie – po wspomnianej godzinie nieprzystojnie (choć z wyniosłą dumą) milczą – zamknięte na siedem spustów, odbijając od swych skądinąd stylowych murów zupełne niezrozumienie naiwnych gości.

Byłoby też znacznie grzeczniej informować ich o niedostępności spuścizn twórców kultury Zakopanego i Polski już kilka(naście) dni wcześniej. A tak, mimo iż dzień przed Bożym Ciałem żadnej informacji na drzwiach niet, to i ufny turysta ośmiela się mieć nadzieję, że następnego dnia uda mu się zaczerpnąć artyzmu w swe spragnione płuca. Ale gdzie tam. Kartka pojawia się znienacka, waląc bez uprzedzenia bezpardonowym „wara!”.

No, ale to już wina turysty, nieobeznanego z oczywistością pewnych zachowań oficjeli sprawujących pieczę nad kulturą w tym (chyba) najważniejszym kulturalnym miejscu naszego kraju.

Hasior – na dachu zagubienia…

Niczym na dachu zagubienia – strugając z zapatrzenia spartaczoną ocenę sztuki. Tej, która widnieje w otoczeniu cichej, niepokojącej muzyki, jakby nie do końca słyszalnej. Czasem się uważa, że to „grafomańska” sztuka, że to nie sztuka zebrać kilka rzeczy i skleić je w całość tyleż przypadkową, co szczęśliwie obecną w umysłach poszukujących wyabstrahowanej z głębszych oczekiwań sztuki.

A jednak to miejsce, ciche, otaczające swymi drewnianymi ramionami każdego gościa, tego cykającego zdjęcia z telefonu komórkowego, tego krzyżującego swój dotychczasowy ogląd świata, stojąc przed „Golgotą”, przed „Ikarem”, „Wiwisekcją”… Jednak to miejsce poraża.
I obecność pięknej kobiety, stojącej tuż obok, staje się istotniejsza, gdy przybity do chleba Chrystus zapatrzy się niewidzącym spojrzeniem gdzieś ponad naszymi głowami…

Ta grafomania kojarzy się z odwagą mówienia. To nie są po prostu słowa, kształt, kolor – jakkolwiek by nie nazwać owej próby przekazu, który zawsze doprowadza artystę albo do duchowej śmierci, albo ponownych (równie duchowych) narodzin. To obecność czegoś pierwotnego, czegoś co jedna nas z pięknem brzydoty, wyrzucając naszą biedną percepcję poza zdefiniowany obszar owego najeżonego formą turpizmu. I obdarowuje nas objaśnieniem tego, czego objaśnienia nie potrzebujemy, a spuszcza powietrze z definicji już istniejących. Odwaga mówienia.

„Czarny krajobraz”, „Wyszywanie charkteru”… nie tylko te słynne formy meta-istnienia. Nie tylko ciężkie, lejące się w dół sztandary. Ale sama przestrzeń pomiędzy nimi, sam fakt tego właśnie miejsca, nie innego. Bo przecież i po wyjściu czuć tę wyjątkową duszę artysty, która pięknieje jeszcze długo poza obrębem pracowni i domu Mistrza.

Zakopiańskie książnice…

To jakby nieodłączny element mych zakopiańskich powrotów do domu, pełnego diablic i przeoranej spokojem samotności. Do Zakopanego. To ważna część, zatopiona w ciemno-świetlistej rzeczywistości, pośród stalowych oddechów Świnicy i Granatów… Antykwariaty i księgarnie, rozesłane wzdłuż Krupówek, wzdłuż pędzonych intelektualno-emocjonalnym rozanieleniem mych własnych pragnień. Książnice.

Przede wszystkim górski antykwariat w Schronisku przy Zaruskiego. Na tylnych okładkach bardziej lub mniej wiekowych tytułów zagościły diablice-wyzyskiwaczki; mrużąc zalotnie oczęta śrubują ceny pod stalowo-czarne obłoki zasnutego majakami Zakopanoptikonu.

Potem antykwariat-graciarnia przy Zamoyskiego. Ciemno i zimno, w potrzasku góralskich klamotów – jakże spokojnie i przytulnie! Trochę też tam książek, ustawionych w kominy, plujących spomiędzy nieotwieranych kart wilgotnym kurzem… Trochę gazet, folderów…

Księgarnie, te klasyczne, nudnawe niekiedy. Wzdłuż Krupówek. Ale mimo wszystko przydatne; skorzystałem wiele razy, skorzystałem. Też te „przygodne”, rozstawiane pod plandekami i namiotami, każdego roku w innym miejscu.

No i te galeryjno-muzealne. Szczególnie księgarenka w Muzeum Tatrzańskim. Zatopić się w stronicach magicznych, czasem zapomnianych, nieodkrytych, nieporozcinanych, w zazdrosnych okładkach z marnego płótna. Idealnie po raz kolejny.

Muzeum Tatrzańskie poszerzone

Styl zakopiański – inspiracje – to kolejna filia zakopaińskiego muzeum, mająca na celu ukazanie korzeni stylu zakopiańskiego, uważanego za nasz styl narodowy. Filia będzie umiejscowiona w Chałupie Gąsieniców Sobczaków, pięknym budyneczku przy Drodze do Rojów 6.

Czytaj więcej tutaj »
Chruściński – „Sonata B. Finał” (kliknij w kwadracik)

Schronisko na Zaruskiego. Wielka Krokiew

Myślałem, że w nocy pierwszy raz w życiu komuś przywalę. Nawet już to widziałem: pod czaszką pojawił się zgoła smakowity obraz pięści zaciskajacej się na… Dość, jeszcze mnie pozwą za propagowanie tzw. zachowań agresywnych. W każdym razie sąsiadów dostałem niczego sobie: do 4 nad ranem byłem świadomy ich obecności wszystkimi zakończeniami nerwów.

Potem znów rozkoszowałem się wizjami mordu, tym razem na wszystkich posiadaczach ryczących plastykowych trąbek, czyli na 2/3 przybyłych do Zakopanego (Puchar Świata, „A-dam Ma-łysz! A-dam Ma-łysz!”). Kiedy jeden z nich zatrąbił mi prosto w ucho, już się odwróciłem na pięcie, kiedy ta trafiła na iście wyślizgany fragment podłoża, co wprawiło ja w ruch tyleż swoisty, co niekontrolowany. Właściciel trąbki zaryczał uweselony jak juhas w beczce śmiechu, wyjął zza pazuchy płaską buteleczkę i racząc się jej zawartością, powędrował dalej. Podobno kibiców mamy na światowym poziomie. Może… w hokeju na trawie.

Teatr Witkacego – kawiarnia Teatru

teatr1Odwołanie „Panoptikonu” początkowo nastraja mnie negatywnie. Spadł samolot, zginęło 20 żołnierzy, żałoba narodowa. Nastraja mnie negatywnie, bo wcześniejszego „Na przełęczy” nie odwołali. No, trudno. Nie każda wizyta w Zakopanoptikonie kończyć się musi w Teatrze.

Odbierając wcześniej bilet zauważyłem brak Oczu. Zamalowali je, i nie wiem, czemu. Jakby nie było, były one najbardziej charakterystycznym punktem podwórca teatralnego. Szczególnie kształt trupich czaszek w źrenicach Opętanego Demonizmem. Tam też ustawiały się całe wycieczki szkolne, tak jakby wszyscy na komendę zapragnęli poczuć owo szaleństwo, jakby nie zdając sobie sprawy z pytań podstawowych zdecydowali o podjęciu się odpowiedzi na pytania z rodzaju eschatologicznych…

W każdym razie – spektaklu nie ma. Jedno piwo i snujący się między stolikami Maestro Dziuk dopełniają tę część ciszy, która zaległa gdzieś w śródmózgowiu. Dobra okazja, by pomyśleć. Nie za dużo jednak, broń Boże nie za dużo…