Michel de Ghelderode : „Szalej”

szalejŚredniowieczna Flandria – choćby teatralna – może uchodzić w Polsce za egzotyczne monstrum, jak pisał we wstępie do „Teatru” Michela de Ghelderode Z. Stolarek.  Mimo pewnych pozornych różnic można doszukać się w miarę oczywistych pokrewieństw, które przejawiać się raczą choćby w religijnie ukształtowanym tle ludzkich zachowań wobec odmienności, władzy, ale i słabości, okrucieństwa i obłędu. Brueghelowskie odpowiedniki w postaci wizji belgijskiego dramaturga podnoszą jeszcze ów tajemniczo-przaśny krajobraz do rangi wiodącego elementu, a krajobraz ten – mimo wspomnianych kulturowych odmienności – dziwnie kojarzy się z naszym własnym podwórkiem, na którym opluwamy się i szydzimy z siebie, ułomni, biedni i nieradzący sobie z własnymi słabościami.

Gdy na scenę wchodzi trzynastu błaznów z Onastrykiem na czele, czujemy właściwie od razu ów jazgot duszy, która gubi się pośród tysięcy masek i zachowań, jakimi okraszamy naszą codzienność. Można się w nich wyćwiczyć, co pokazuje Ghelderode w „Szaleju” (oryginalny tytuł dramatu brzmi „L’ecole des bouffons”, czyli „Szkoła błaznów”) na przykładzie podłości i okrucieństwa, które staje się w spektaklu kluczowe. Oto Szalej, mistrz błaznów, na tle basowych zaśpiewów swoich uczniów, zdradza największy sekret, który musi porazić i widza: „Sekretem sztuki, wielkiej sztuki, wszelkiej sztuki, która chce trwać… jest o-kru-cieństwo!…”.

I – by ująć rzecz programowo – Ghelderode jak ulał wpisał się w formę witkacowską. Jego Teatr z „Szalejem” na czele doskonale wzmocnił wizerunek teatru jako narzędzia artystycznej terapii szoku oraz – jak pisał Artaud – teatru okrucieństwa, w którym jest on „szafotem, piecem krematoryjnym i zakładem dla obłąkanych”. Ów wysyp wariatów – w większości sztuk w Teatrze Witkacego – jest (przynajmniej dla mnie) znamienny i najzupełniej zasadny, o czym pisałem już przy okazji „relacji” z innej sztuki – „Człapówek…” Struga. U Gheldorodego jest mnóstwo wariatów, i każdy z nich ma coś ważnego do powiedzenia. Może to tylko forma, która ma przyciągnąć widza owymi szokującymi zabiegami, mnie się jednak zdaje, że chodzi o coś zupełnie innego: o odwrócenie tyleż umownej co wciąż pielęgnowanej matrycy zachowań i sądów wobec życia i tego, co poza nim.

Flamandzkie malarstwo, grana na żywo muzyka J. Chruścińskiego („Marsz błaznów”, „Dies Irae”), niezapomniane role Najbora, Wysockiego, Wołczyka, Smoczyńskiego i Ziemianka, hasające błazny karmiące jakąś kaszą zebraną wokół publikę – jakże szkoda, że TW nie zdecydował się na powrót do wystawiania „Szaleja”. I choć minęło dwadzieścia lat od premiery (9 października 1992), to spektakl pozostaje żywy w pamięci tych, którzy go widzieli.

„…godzi się mieć chrześcijaninowi mieć takie upodobania. Cóż ty, który nie masz duszy, możesz wiedzieć o mojej?” – to z ówczesnego programu. Prawda, że znajome?… Polecam przy okazji tom dramatów Michela de Ghelderode pt. „Teatr” (PIW 1971) z czternastoma sztukami, z których każda jest swoistą perłą.

Pozostaw komentarz