Poranna gościnność (zamiast wstępu)

Pamiętam jak dziś: toporny przydworcowy bar mleczny zadziwił mnie swoją brzydotą. Zadziwił, bowiem nie spodziewałem się, że pierwszym obrazkiem, jaki ujrzę w miejscu, które później miało się stać bądź co bądź mistyczną przystanią dla mych nieokiełznanych pragnień, że tym pierwszym obrazem będzie nieartystyczny klocek, nie mający nic wspólnego ani z mistyką, ani też artyzmem, jaki kusił mnie z książek i opowieści przyjaciół. Co więcej, otoczenie klocka również nie wzbudziło mojego zachwytu. Dworzec kolejowy, ponoć stary i z tradycjami, wciśnięty był w jakiś zapomniany róg Zakopanego, a ten drugi, autobusowy, był po prostu koszmarny. Jak ledwo słyszalne westchnięcie uleciały ze mnie wszystkie wizje witkacowskiego demonizmu, strugowego Zakopanoptikonu i orkanowych dysput między Zawratem, Świnicą a Giewontem. Ten ostatni zresztą był widoczny, ledwo ledwo, bo pogoda też mnie nie ugościła. Wychylał niechętnie swój umorusany od brudnych chmur czubek, a mnie zdawało się, że najsławniejsza góra polskich Tatr bezwstydnie ziewa nad pogrążonym we śnie miasteczkiem.

O szóstej rano, kiedy wędrowałem ulicą Kościuszki w stronę zakopiańskiego schroniska, w powietrzu było tyle zimnej wilgoci, że z powodzeniem można było ją pić. Z drugiej strony, prócz niej żadnego innego sposobu na zaspokojenie pragnienia nie miałem. O szóstej rano, w Zakopanem, prócz niewielkiej budki ze słodyczami i gorącą herbatą, stojącej zaraz koło dworca, wszystko jest pozamykane na siedem kłódek i na głucho. To może całkiem zrozumiałe w innych miejscach; w Zakopanem jednakoż spodziewałem się jako takiej gościnności, bez względu na porę. Ale cóż, widocznie nie byłem jeszcze obyty w świecie małomiasteczkowej turystyki. Poza tym Zakopane pokochałem z powodów, wobec których poranna nieobecność służb gastronomicznych pozostała kwestią drugorzędną, a w swej głębszej istocie wręcz nieistotną.

Idąc ulicą Kościuszki, przemarznięty i wciąż pogrążony w półśnie, zastanawiałem się, co takiego jest w tym miejscu, że Witkacy porównywał je do nieomal narkotycznego uzależnienia. Szare od mgły niebo, wciąż ziewający Giewont i pusta ulica, po której moje kroki brzmiały jak odległy stukot stóp po jakimś opuszczonym zamczysku, chłód i jeszcze raz chłód. Nie pojmowałem naszego kochanego dramaturga ani trochę.

A jednak było coś, co zmusiło mnie do przystanięcia. Stojąc tak u zbiegu ulic Kościuszki i 3-go Maja, zamknąłem na chwilę oczy. Czy to było powietrze? Na pewno też: czystsze i jakby bardziej pachnące niż tam, skąd przyjechałem. Ale pojawiło się coś jeszcze; nie bardzo potrafiłem to określić, opisać lub chociaż wyrazić. To było coś niepokojącego a jednocześnie tak lekkiego, że mimowolnie się uśmiechnąłem. I jakkolwiek lekkość pozostała naturalnym stanem, tak niepokój, czyli owe pierwsze odczucie, jakie mnie nawiedziło, zastanowiło mnie podwójnie. Dlaczego ów lęk… choć nie, nie był to lęk sensu stricte, to raczej poczucie wyobcowania; dlaczego więc ów stan się pojawia w takim miejscu, gdzie wokół góry i czekająca mnie przygoda?…

Pozostaw komentarz