Archiwum kategorii ‘Tatry’

Magia w Tatrach : demony, duchy i Król Tatr

boginkaRejon Tatr i Podhala jest stworzony do wszelkiego rodzaju wyobrażeń magicznych. Tajemniczość niższych partii gór i posępność tych wyższych skłaniały dawnych podróżników, ale i mieszkańców okolic, do nadawania im znaczeń odrealnionych: różnorodne przesądy, legendy wiodące ku skarbom, wątki demonologiczne stały się (i wciąż w jakiejś tam formie są) częścią generalnego wizerunku Tatr. Był więc król wężów u Karola Potkańskiego („Z wierzeń i przesądów ludu na Podhalu”, 1896), była dziwożona u Goszczyńskiego („Kościelisko”, 1832), był Król Tatr i diabeł u Kotarbińskiego („Nowele tatrzańskie”, 1923). Magiczność, nawet z elementami okultyzmu, występowała w prozie młodopolskiej, co z jednej strony było w ogóle jej cechą typową, a z drugiej – wzmocnione posępnym urokiem Tatr – nabierały uroku po stokroć silniejszego.

W pewnym oddaleniu od zabudowań (np. w okolicach Popradu i Dunajca), jeszcze nie tak dawno, istniały pewne grupy mieszkańców wciąż zajmujące się magią. To byli tak zwani „mądrzy ludzie”, często przy okazji zielarze, prorocy oraz tzw. strzygonie, czyli osoby pozostające w kontaktach ze złymi duchami. Ważną pozycję wśród podhalańskiego ludu mieli bacowie-magowie, którzy na przykład bez problemu diagnozowali choroby z moczu. Krążyły legendy o bacach czarujących zbójników oraz zabijających w słusznej sprawie (spiska historia pańskiego stangreta, który kradł owcze mleko).

Magia i zaklęcia były też nierozerwalnym elementem spisków, czyli starych rękopisów z informacjami o ukrytych skarbach. Stanisław Eljasz Radzikowski w swoich „Skarbach zaklętych w Tatrach” (bibliofilski rarytas z 1903 r.) podaje dla przykładu dni, „w które złe duchy od skarbów odstępują i wolnemi je czynią” oraz rozrysowuje koło czarodziejskie do zaklęcia duchów, z siedemnastowiecznego tatrzańskiego rękopisu. Jego brat – Walery – wykorzystuje motywy magiczne w swoich pracach malarskich („Boginka w Tatrach”, 1896).

Odsyłam do ciekawego artykułu Urszuli Lehr („Wątki demonologiczne w tradycji ustnej górali”.- [w:] Rocznik Podhalański, T.9, 2001-2002), w którym przybliża wizerunki przedstawień demonologicznych: boginki, półdemony, pokutujące dusze, demony śmierci oraz demony zła.

Woń jabłek pośród skał : pięciostawiańska szarlotka

W latach 90-tych jej zapach przyzywał z powrotem w góry. Oszałamiał. Niejednokrotnie przypominał o radosnym zmęczeniu, powodowanym drogą, jaka trzeba było przebyć, by tę szarlotkę zdobyć. Szło się specjalnie do Doliny Pięciu Stawów, by skosztować najlepszego w Tatrach wypieku. Nawet jeśli wyglądało to zgoła niepoważnie, to właśnie to jabłczane ciastko było jednym z istotniejszych bodźców, by ruszyć ku wysokościom…

Czy tak jest i dziś? Po latach znów pochłonąłem fragment woniejącego wiktuału w pięciostawiańskim schronisku. I jak wtedy – smak pozostawił wyjątkowe wspomnienie na podniebieniu. I radosną tęsknotę za przestrzeniami tulonymi rozłożystymi ramionami turni.

Pobocza

Często najpiękniejsze na szlaku są jego dalekie pobocza. Tam, gdzie kończy się widoczna ich przestrzeń, na krawędzi postrzępionych grani, na linii pocałunku przepaści z zachmurzonym niebem. Tam, gdzie nie odkryte i gdzie nie obejrzane. Recz jasna, można pójść w kierunku pobocza (zakładając, że mamy większe uprawnienia do zbaczania od ordynaryjnego turysty) i zobaczyć, co poza nim jest… No właśnie, a jeśli nic? O, to wtedy – chciałoby się rzec – pozostanie droga. Może i tak.

Czymże jest?…

A czymże jest owa miłość do demonów, tych wymuskanych lukrowanym oddechem podrzędnych bóstw? Tych z gór stalowych, co w przepaście zrzucają ostatnie tchnienie wyobcowania? Tych demonów, co w zaklętych bezruchem oczach kozic malują obrazy niemych, nierozumianych wspomnień? Czymże jest miłość do lęku, który lękiem nie jest?

Rzeźbione w granicie, gładzone setkami rąk samobójców, tulone wiatrem i zamarzającym oddechem porzuconych – centrum wszelkich słów i centrum milczenia. Góry uwielbiane niebytem.

A czymże jest sztuka – ta toporna, ciosana w czarnym kamieniu? Czymże jest lęk przed jej zrodzoną nagle niemocą? Czymże są pytania krzyczące z każdego zakątka płótna? A twórca? Czy rzeczywiście nim jest?
Rozumienie… Tak bardzo niepewne, nieistniejące, pożywka głupców. Wiedza… otumaniająca i podstępna, sprawiająca, że pląsamy w jakimś kretyńskim tańcu samouwielbienia. Jak bałwany nieświadome zbliżającej się wiosny. Z minami mistrzów i oświeconych guru oczekujemy posłuchu, ze swoim rozumieniem i wiedzą krztusimy się własnymi miałkimi wywodami, licząc na dyskurs. Dyskurs debili.

A wystarczyłoby jedno spojrzenie do góry, ponad własne, utopione w samozachwycie, głowy. Ponad zrozumienie i wiedzę, które przeciez nie istnieją. Wystarczyłoby spojrzeć na ów granit, co w ciszy trwa i nic ponad to. Zupełnie nic ponad to.

Tęsknota…

Tęsknota za Tatrami jest tyleż zwykła, co przytłaczająca. Chciałoby się już tam być, bez zbędnych przygotowań, bez drogi (choć przecież właśnie owa droga naszym celem)… Tęsknota za Targami Staroci – sierpniowe jarmarki zakopiańskie zawsze powodowały, że czułem się pełniejszy.

Krzyżne – ułaskawiony znój…

koliba_krzyzneDobroć gór jest tak oczywista, że czasem zastanawiam się, dlaczego ludzie nie akceptują swojego własnego cierpienia (oczywista, nie chodzi mi jedynie o owe góry skalne, realne, ale również i te intelektualne, o tę pokiereszowaną i wypiętrzoną przez nieokiełznane życie psyche… Troche zmanipulowałem. Chyba.) W każdym razie – góry w każdej postaci to integralna część pełni, w jaką przyszło nam wnijść (i zgnić). Dobroć gór.

Nawet gdy znój stawia opór walczącym wciąż stopom, nawet gdy zmrożony oddech – w zamglonym oczu spojrzeniu – miesza się z trawiastym upłazem – zawsze jest łaskawość skał, kamiennych podejść, chwil wytchnienia dla zwykłych pasjonatów najgłębszej magii.

Krzyżne.  2112 metrów nad poziomem morza. Przełęcz łatwa, ale (jak już to zwykłem powtarzać) nie o trudności techniczne chodzi (choć – tak, jak i piękno, o którym za chwilę – rzecz to względna i ulotna), a o chwilę w najprecyzyjniejszym znaczeniu tego słowa. To jest moja trasa. Najpiękniejsza. Najpierw las. W takich lasach nawet patos brzmi jak nieudolne pobrzękiwanie łańcuchem przez zdegradowanego ducha. Wchodzę od Doliny Pańszczycy, nieopodal Czerwonego Stawu (1654 m npm), w którym zatrzęsienie dziwnych robaków, potem dalej w górę. Wchodząc po ogromnych stopniach czuje się jak Alicja w Krainie Czarów, coraz mniejszy…

Na przełęczy mijam duchy dawnych turystów, spoglądających w kierunku nieistniejącej już koliby (1880-1915). W dole Pięć Stawów, na prawo Orla Perć… Potęga Oddechu.

Droga przez Boczań

boczanWydymający kurtkę wiatr… Jakież to uwłaczające poczuciu siły. Nad wyraz wzdętemu poczuciu. Boczań, choć skromny (bo nie wzdęty a jedynie wydymający wespół w wiatrem pokorą tych nadętych własnym pierdnięciem) – ów Boczań na wskroś ugłaskał moją – choć to lekka egzaltacja – pychę. Lęk o jakże bezpieczną postawę pionową i niezauważalny ukłon, mój ukłon, w stronę bezpiecznej doliny, której odległość potęguje jedynie furkot wichru w majtkach…

Czy wielcy czują wiatr gdy ten staje się mniej przyjazny? Lęk i pokora – otom ja: Człowiek?

Schronisko na Zaruskiego. Wielka Krokiew

Myślałem, że w nocy pierwszy raz w życiu komuś przywalę. Nawet już to widziałem: pod czaszką pojawił się zgoła smakowity obraz pięści zaciskajacej się na… Dość, jeszcze mnie pozwą za propagowanie tzw. zachowań agresywnych. W każdym razie sąsiadów dostałem niczego sobie: do 4 nad ranem byłem świadomy ich obecności wszystkimi zakończeniami nerwów.

Potem znów rozkoszowałem się wizjami mordu, tym razem na wszystkich posiadaczach ryczących plastykowych trąbek, czyli na 2/3 przybyłych do Zakopanego (Puchar Świata, „A-dam Ma-łysz! A-dam Ma-łysz!”). Kiedy jeden z nich zatrąbił mi prosto w ucho, już się odwróciłem na pięcie, kiedy ta trafiła na iście wyślizgany fragment podłoża, co wprawiło ja w ruch tyleż swoisty, co niekontrolowany. Właściciel trąbki zaryczał uweselony jak juhas w beczce śmiechu, wyjął zza pazuchy płaską buteleczkę i racząc się jej zawartością, powędrował dalej. Podobno kibiców mamy na światowym poziomie. Może… w hokeju na trawie.

Dolina Białego

bialaTak bardzo niedoceniana… Nie, nie mówię o tych, którzy leczą umysł i ducha na wysokościach bezwzględnych, tych, którzy wybudzeni ze snu potrafią jednym tchem przypomnieć sobie każdą turnię na Przełęczy pod Chłopkiem, Orlej, czy nie daj Boże Czarnych Ścianach… Niedoceniona przez tych zwykłych maluczkich, żądnych jedynie mistyki pośredniej, takiej niby „tańszej”, niby uboższej…

Ta schowana dolinka w tak nieatrakcyjnym, zdawałoby się, miejscu, tuż przy zgiełku Zakopanoptikonu… Jakieś 2 km długości, trochę skał, mchów, limb… A jednak. Moja obecność w niej owocuje doświadczeniami dużo piękniejszymi od tych „na wysokościach”. Zimą jest jeszcze piękniej: cisza tam na górze jest absolutna, pojedyncze czapy śniegu spadające z gałęzi są tak bezgłośne, że zastanawiam się czy docierają gdziekolwiek. Biały Potok buzuje niezmordowanie, od wieków, samotnym szczęściem prostego istnienia.

Owo szczęście udziela się i mnie. Idealne.

Zakopane. Murowaniec

murJak to jest, że droga staje się krótsza, gdy obok jest Ból… Jedyny na ów jedyny czas, kochany, wytęskniony, uwielbiany… Czasem myślę, że lepiej nie zabierać w swe czarodziejskie miejsca Bólu. Tego, który pod swą cielesną (tak pewną) nieobecność ubiera futra demonów i salopki podstarzałych diablic… Wyjątkowy Ból, który chciałoby się zetrzeć już na zawsze, na wsze czasy, pod zgrzebną mogiłę w kącie cmentarza.

Mimo to, zawsze na początku jest jak u Pana Boga: nierealność jest najsłodsza, baśniowa… Pewność Jego nieistnienia istnieje bezapelacyjnie i totalnie. Zmysły wariują w metafizyce nasyconej szaleństwem drogi ku szczytom, powieki opadają pod ciężarem… iluzji? Czym On jest, ów Ból?